Czy czułeś, że Cię w jakikolwiek sposób hamowałam? Że to, że nasze zainteresowania znacznie się różniły blokowało Ci drogę do rozwijania swoich? Czy przestałeś mnie kochać, bo coś się w Tobie wypaliło, czy przestałeś, bo poczułeś coś do kogoś innego? Czy możesz ze stuprocentową pewnością powiedzieć, że kiedykolwiek mnie kochałeś? Że chciałeś zrobić dla mnie wszystko? I dlaczego mnie nie ostrzegłeś? Dlaczego nie dałeś znaku? I dlaczego nie dałeś mi szansy spróbować to naprawić.... Ja zawsze dawałam Ci sygnały, że jest źle, że powoli brakuje mi sił i że to jest ten moment, w którym, jeśli Ci zależy, powinieneś się bardziej postarać. A Ty? Myślałeś o wszystkim sam, a kiedy zdecydowałeś po prostu mnie poinformowałeś, że od teraz to koniec. Że nie mam nic do zrobienia. Przez dwa lata było spoko, ale nara. Tak się nie robi i mam nadzieję, że kiedyś to zrozumiesz. I mam nadzieję, że kiedyś pokochasz kogoś bardziej niż mnie. I dla tej osoby będziesz umiał, a przede wszystkim chciał się zmienić. Dostosować. Z nami było tak, że wyszkoliłeś mnie aż tak, że nie zauważyłam, że od dłuższego czasu nawet nie witasz mnie całusem w policzek. Wszystko, co robiłeś akceptowałam z myślą "on taki jest. Jeśli chcę, żeby nam się udało to po prostu muszę na to przystać." A że kurewsko mocno chciałam, że wierzyłam, że jesteśmy super parą i mimo, że nasz związek nie był sielanką to będziemy już razem zawsze. Byłam gotowa rezygnować z siebie, płakać parę razy przez Twoje ignoranckie zachowanie. Wszystko bym dla Ciebie zrobiła. Teraz widzę jak głupia byłam. Jeszcze ciągle Cię kocham i pewnie gdybyśmy wrócili do siebie to robiłam to wszystko kolejny i kolejny raz. Ale kiedy minie trochę czasu zobaczę i zrozumiem, że jestem warta dużo więcej niż to, co mi dawałeś. Że zasługuję na kogoś, kto będzie mnie traktował jakbym była najważniejszą osobą w jego życiu, a nie którąśtam w kolei. Że następnemu będzie zależało, żebym była z nim szczęśliwa, a nie dawałam mi do zrozumienia, że albo będzie po jego myśli albo wcale. I że od teraz będę miała odwagę walczyć o swoje, bo skoro przeżyłam to rozstanie to przeżyję jeszcze jedno, ale i dwa jeśli będzie trzeba. Aż w końcu osiągnę kompromis - faceta łączącego w sobie moich dwóch ostatnich.
Tak więc, 6 dni temu mój 2-letni związek umarł. Kolejny, o którym byłam przekonana, że będzie ostatnim.
A Ty... Mam nadzieję, że cierpisz albo będziesz cierpiał bardziej niż ja. Że zrozumiesz błąd, który popełniłeś. I że skiśniesz.
Let the sunshine in
niedziela, 20 listopada 2016
czwartek, 24 lipca 2014
59? 58? A może już 57?
No cóż. Wstyd i żal się przyznać, ale mój idealny związek się posypał. Czy dlatego, że nie był jednak taki idealny? Nie. Ja nie byłam idealna. Rok czasu to dla mnie za dużo, nie poradziłam sobie z takim ogromem czasu i pękłam. Albo raczej coś we mnie pękło, co pozwalało mi czekać grzecznie przez ponad 230 dni, a kiedy zostało już mniej niż 100 i, wydawałoby się, już miało być z górki. I zaczęłam zachowywać się jak nie powinnam. Ten wpis będzie nieskładny, bo raz będzie to refleksja spisywana dla mnie samej, taka dziennikarska forma, a raz wiadomość do Niego. Bo każdego dnia odkąd się rozstaliśmy walczę ze sobą, żeby do Niego nie napisać, bo wiem, że muszę dać mu spokój. Moja wina - muszę ponieść konsekwencję. W tym zostawienie go samemu sobie na czas... nieokreślony. Ale przecież nie mogę zabronić sobie o Nim myśleć, o nie. Chociaż może tak byłoby mi łatwiej. Nie płakałabym przed snem, nie budziłabym się w środku nocy z mokrego snu o nim a przez cały dzień nie układałabym w głowie tego, co mogłabym mu powiedzieć GDYBY napisał. No właśnie, "gdyby". Ale przecież nie pisze. A skoro nie pisze to znak, że jeszcze nie mnie nie potrzebuje, nie chce. Tylko czy to "jeszcze" kiedykolwiek minie? Po tym co zrobiłam obstawiałabym, że nie. Znając Jego szacunek do siebie i do samego związku jako takiego mogę zakładać, że moja decyzja zakończyła nasz związek definitywnie. Podobnie zresztą jak zabiła jakąkolwiek szansę na to, że zostaniemy przyjaciółmi. Albo że jeszcze kiedykolwiek jakiejkolwiek kobiecie zaufa bezgranicznie. Nie najlepiej.
wtorek, 26 listopada 2013
niedziela, 17 listopada 2013
czwartek, 14 listopada 2013
wtorek, 12 listopada 2013
czwartek, 7 listopada 2013
środa, 6 listopada 2013
315
Kochany… Przepraszam, że nic Ci za bardzo nie przekazuję na
to, co piszą do mnie dziewczyny… Po prostu czekanie na kontakt z Tobą jest dla
mnie tak koszmarnie trudny, że najchętniej NIC bym im nie odpisywała. Naprawdę
brak kontaktu z Tobą strasznie źle na mnie wpływa i jest mi bardzo ciężko sobie
z tym samej poradzić, a zdawkowe wiadomości od Ciebie mi wcale nie pomagają… Po
prostu wolę sobie wtedy wyobrazić, że nie ma Cię na rok i ŻADNEGO kontaktu z
Tobą też. Może to brzmi okropnie, ale jestem już trochę zmęczona płakaniem w
drodze na i z HCP, mam już dość tego, że zamiast normalnie iść spać, codziennie
ciągle o Tobie myślę i tęsknię i w rezultacie płaczę tak długo, aż nie zasnę ze
zmęczenia… Może to brzmi głupio, ale zniesienie tego jest BARDZO ciężkie. Nie
wiem nawet, czy w ogóle wiesz jak wiele mnie kosztuje to wszystko… W dodatku w
takich sytuacjach wraca do mnie przeszłość i to bardzo. Wszystko, co
przydarzyło mi się w przeszłości wraca do mnie i chce, żeby teraz było tak samo…
Wracają do mnie wszystkie moje słabości, wszystkie te złe rzeczy, które burzyły
moje szczęście… Wraca do mnie to, że kiedyś osoba, którą kochałam, jak wtedy mi
się wydawało, najmocniej na świecie, po wyjechaniu do pracy na wakacje do
Irlandii przestała odwzajemniać to uczucie, że po powrocie był zupełnie inny,
okłamywał mnie i zapewne zdradzał. Wraca do mnie to, że kiedyś przy pierwszej
napotkanej trudności odpuszczałam sobie i rozstawałam się. Tak naprawdę nigdy
wcześniej nie miałam okazji radzić sobie z problemem czy trudną sprawą w
związku, a teraz, na pierwszy raz, dostałam coś tak ogromnego, że momentami
sobie myślę, że mnie to przerasta… Ale to nic, bo przecież wiem, że jestem w
stanie to zrobić i, co najważniejsze, że warto i że chcę to zrobić. Mimo
wszystko wraca też do mnie przeszłość i wszystkie osoby z nią związane. Jak nie
ma Ciebie to szukam kogoś, z kim kiedyś byłam blisko, a kto jest spoza japo. To
też jest trudne momentami, kiedy Ty jesteś daleko a ktoś sprzed roku czy dwóch
tak blisko… Niech już po prostu będzie ten głupi ósmy, odezwij już się do mnie,
bądźmy w stałym kontakcie. Błagam.
poniedziałek, 4 listopada 2013
316
Brak u niego internetu przez kolejnych 5 dni. Coś głęboko we mnie każe mi go nienawidzić, chociaż wiem, że to nie jego wina.
Momentami słyszę głos mówiący, że nie ma potrzeby tak się męczyć, wysilać, że nie muszę wylewać codziennie tyle łez. Głos podpowiadający mi, że jest teoretycznie proste wyjście z tej sytuacji, dzięki któremu będę naprawdę mogła zacząć normalnie żyć przez cały następny rok. Owszem, jest to jakieś wyjście, ale nie dla mnie. Tym różni się ten związek od wszystkich moich poprzednich, że kiedy pojawia się trudność, i to w dodatku, przyznajmy szczerze, nie byle jaka, ja nie mam najmniejszej ochoty uciekać. Faktycznie słyszę głosik gdzieś w środku, ale nie zamierzam go posłuchać. I ani przez sekundę nie przeszło mi przez głowę, żeby to zrobić. Chcę walczyć o tą miłość choćby nie wiem co. Jestem gotowa płakać przez okrągły rok codziennie po kilka razy, ale ostatecznie dotrwać do momentu jego powrotu. Po prostu jestem pewna, że jest tego warty, oraz że dni spędzone wspólnie po jego powrocie będą najwspanialszym wynagrodzeniem.
Jestem zmęczona już na starcie....
Momentami słyszę głos mówiący, że nie ma potrzeby tak się męczyć, wysilać, że nie muszę wylewać codziennie tyle łez. Głos podpowiadający mi, że jest teoretycznie proste wyjście z tej sytuacji, dzięki któremu będę naprawdę mogła zacząć normalnie żyć przez cały następny rok. Owszem, jest to jakieś wyjście, ale nie dla mnie. Tym różni się ten związek od wszystkich moich poprzednich, że kiedy pojawia się trudność, i to w dodatku, przyznajmy szczerze, nie byle jaka, ja nie mam najmniejszej ochoty uciekać. Faktycznie słyszę głosik gdzieś w środku, ale nie zamierzam go posłuchać. I ani przez sekundę nie przeszło mi przez głowę, żeby to zrobić. Chcę walczyć o tą miłość choćby nie wiem co. Jestem gotowa płakać przez okrągły rok codziennie po kilka razy, ale ostatecznie dotrwać do momentu jego powrotu. Po prostu jestem pewna, że jest tego warty, oraz że dni spędzone wspólnie po jego powrocie będą najwspanialszym wynagrodzeniem.
Jestem zmęczona już na starcie....
niedziela, 3 listopada 2013
317
Wiem, że minął dopiero (albo już!) tydzień i pewnie najgorsze przede mną, ale i tak mam wrażenie, że nie ma Go dłużej... Ta świadomość, że nie będzie Go rok i próby wyobrażenia sobie jak przez to przejdę sprawiają, że mam uczucie jakbym była ciągle w jakimś śnie... Wmawiam sobie podświadomie, że tydzień to miesiąc, więc już o miesiąc mniej do Jego powrotu... Może to źle, bo prędzej czy później miesiące do Jego fikcyjnego powrotu się skończą a ja zostanę z rzeczywistym stanem rzeczy i kolejnymi 8 miesiącami do przeżycia, które przecież już przeżyłam! Ech, ale co tu zrobić? Jakoś sobie radzić. Każdy sposób jest dobry.
piątek, 1 listopada 2013
320
Jeszcze tylko 320 dni. Po paru rozmowach lepiej. Ciągle wierzę. A po jego powrocie chcę stworzyć wspólny dom. Chcę w końcu, aby miejsce, w którym mieszkam było całe moje, a nie tylko jego mała część. Chcę się w nim czuć jak u siebie, chcę móc swobodnie iść do kuchni i do łazienki i nie czuć się jak w obcym otoczeniu. Chcę razem z osobą, którą kocham zbudować coś, co sprawi, że nie będę aż tak bardzo tęskniła za domową atmosferą, chcę mieszkać w miejscu pełnym miłości, zrozumienia i spokoju. Choćby w różnych pokojach, ale chcę mieć świadomość, że w każdej chwili mogę wyjść z pokoju i nie czuć się obco, a wręcz przeciwnie: wejść do innego pokoju i poczuć się jeszcze bardziej swobodnie. Chcę wiedzieć, że On jest zawsze blisko. Chcę przestać obawiać się, że nagle cała miłość i namiętność się skończą. Chcę zapomnieć o doświadczeniach z przeszłości i zrozumieć, że już nie jestem dłużej w gimnazjum, że jestem w dojrzałym związku z dojrzałym człowiekiem i sama też jestem już dorosła. Chcę pojąć, że to, że dawno temu związek na odległość rozpadł się po miesiącu nie znaczy, że teraz będzie tak samo. Chcę w końcu uświadomić sobie, że chociaż rzeczywiście "historia lubi się powtarzać" to nie dotyczy to tego, co łączy mnie z Nim. Chcę zrozumieć, że porównywanie gimnazjalnej "wielkiej" miłości i "związku" do tego teraźniejszego uczucia to najgłupsza rzecz, jaką mogę robić. Ale ją robię. I boję się.
wtorek, 29 października 2013
322
322 - dużo lepiej, ale nadal ciężko. Nadal łezki, ale o jakiś tysiąc mniej ich. Nadal smutek i puste serduszko, ale już zakrada się względny spokój i radość. Grupa wsparcia działa. Powoli uświadamiam sobie, że otoczenie może się zmienić milion razy w ciągu dnia, ale wnętrze tak szybko nie ulega zmianie. A tym bardziej wnętrze, które znam od roku, które jest mi bardzo bliskie, które jest niemal moje. Wierzę, że nie zmieni się w ogóle, a przynajmniej w stosunku do mnie. Boję się, cholernie się boję, że tam, na drugim końcu świata jest kobieta ode mnie lepsza. Ale wierzę, że wszystkie obietnice były coś warte.
poniedziałek, 28 października 2013
324
324. Tyle dni zostało do Jego powrotu. I oto zaczynam serię 324 wpisów. Żeby zobaczyć jak szybko przejdzie mi załamanie i ile czasu potrzebowałam, aby przejść do porządku dziennego. Póki co minęło jakieś 12 godzin odkąd pożegnaliśmy się na lotnisku. Odkąd po raz ostatni w tym roku pocałował mnie w usta, w czółko, w policzek, po raz ostatni mocno przytulił i powiedział, że mnie kocha i wszystko będzie dobrze. 12 godzin odkąd ostatni raz się do mnie uśmiechnął i mi pomachał. Dla niego to przygoda, wyzwanie, spełnienie marzenia i konfrontacja. Dla mnie? Koszmar. Podczas gdy on poznaje Nowe, ja siedzę po czubek głowy w Polsce, w uczelni i innym gównie. W dodatku sama. Po roku spędzonym u Jego boku nie umiem znów wrócić do postawy samodzielności i mentalnego bycia singlem. Jestem tylko połówką. Słabą połówką, która po znalezieniu swojej reszty nie umie nic zrobić sama. Po roku w związku jestem 100% dziewczyną, która ma swojego księcia z bajki, mentalnie jestem już żoną, matką i panią domu, a on zostawia mnie samą na 324 dni... Cieszę się, że mu się udało i mam nadzieję, że wykorzysta te dni w pełni, a z drugiej strony czuję ból jakby ktoś wydarł mi go z ramion, zabrał ode mnie i zakazał się z nim widywać i kontaktować. Na zawsze. A to przecież tylko ten dzień, ewentualnie tydzień, kiedy musi tam dotrzeć, wprowadzić się. Potem już wszystko będzie dobrze, opracujemy swój schemat kontaktowania się i już nie będę sama, chociaż na taką odległość i przez internet, ale będę dalej z moją lepszą połówką i wszystko będzie dobrze. Ale póki co? Nic mi nie wychodzi, nic mi się nie chce, nic nie potrafię. Tak jakby zabrano mi całą radość i chęć do życia. Po raz pierwszy w takim stopniu. Mam nadzieję, że się ogarnę i nie będę dla niego zbędnym balastem na drugim końcu świata, który jemu odbiera radość z pobytu...
wtorek, 1 października 2013
wtorek, 3 września 2013
czwartek, 1 sierpnia 2013
poniedziałek, 29 lipca 2013
Około 9 miesięcy razem, prawie co dzień się widząc. I wszystko układa się wspaniale. Teraz dwa tygodnie przerwy i w dodatku gdzieś z tyłu głowy przebijająca się powoli świadomość, że tak samo jak tęsknię teraz za nim po 3 dniach nie widzenia się, tak samo będę tęskniła już niedługo co dnia... Przez okrągły rok. Na samą myśl o tym łzy napływają mi ogromną armadą do oczu, mimika się zmienia i aura wokół mnie również. Ale przecież nie może tak być cały czas! Muszę w sobie to jakoś zwalczyć, pogodzić się z sytuacją... Z każdą myślą o jego wylocie robi mi się coraz bardziej przykro, samotnie i jakoś tak pusto. A przecież nie mogę żyć przez rok w takim stanie... Ciągle obecne są w mojej głowie pytania jak sobie bez niego poradzę, czy moje życie się jakoś zmieni, czy on nikogo tam nie pozna, czy ja nie spotkam kogoś tutaj... Na część odpowiedzi mogę już teraz z całą pewnością sobie odpowiedzieć, ale przecież nigdy nie wiemy co przyniesie jutro. Startując od października na japonistyce też mogłam powiedzieć z pewnością, a nawet założyć się o 1.000.00 zielonych, że nikogo sobie nie znajdę i oddam się nauce. Jestem pewna, że nie chcę być z nikim innym, że nawet gdyby się ktoś pojawił to sobie z tym poradzę, wiem też, że On zrobi to samo... Boję się zupełnie czegoś innego. Boję się braku czasu i tego, co sam czas może zrobić ze mną, z nim. Boję się dnia jego wylotu i pożegnania, ale jeszcze bardziej przeraża mnie myśl o dniu jego powrotu. Czy wszystko będzie tak dobrze jak było? Czy żadne z nas nie zmieni się na tyle, żeby stać się kimś obcym dla drugiej osoby? Czy w ogóle po tak długiej rozłące możliwe jest nie stać się dla siebie obcym?! Czy dalej będzie nam obojgu tak samo zależało? To straszne musieć mierzyć się z takim wyzwaniem w takim wieku. W dodatku można powiedzieć, że mierzę się z nim sama, tak samo jak On mierzy się z nim indywidualnie. Nawet jeśli mówimy sobie o wszystkich zmartwieniach i obawach, to przecież nie wszystko da się wyrazić słowami, a niektórych obaw nawet lepiej nie próbować w nie ubierać, ale zatrzymać gdzieś głęboko na dnie serca albo z tyłu głowy i nie wypowiadać ich na głos, aby nie kusić losu. Poza tym, dopóki czegoś nie powie się na głos, nie wydaje się to stuprocentowo realne...
Cieszę się wakacjami, czasem wolnym i perspektywą wylotu, ale w każdej czynności, w każdej sekundzie i w każdej myśli czai się malutka cząsteczka niepewności, strachu i dezorientującej niewiedzy. Niby odpoczywam, ale umysł niezmiennie wykończony od ciągłych przemyśleń.
Cieszę się wakacjami, czasem wolnym i perspektywą wylotu, ale w każdej czynności, w każdej sekundzie i w każdej myśli czai się malutka cząsteczka niepewności, strachu i dezorientującej niewiedzy. Niby odpoczywam, ale umysł niezmiennie wykończony od ciągłych przemyśleń.
sobota, 13 lipca 2013
"Wszystko płynie"! Powoli, stopniowo i ciągle do przodu. Sesja zdana bez poprawek, drugi rok czeka na mnie i się zbliża ;) a miłość? Jest, była i... no i będzie :) ciągle jest cudownie, chociaż coraz bardziej sobie uświadamiam, że to Jego zasługa, bo kto inny wytrzymałby ze mną tyle czasu prawie bez słowa narzekania czy krytykowania?... To chyba ważne, żeby doceniać takie pozornie nieistotne, małe sprawy... Z moim mężczyzną mam najlepiej na świecie, to pewne. ;)
poniedziałek, 17 czerwca 2013
środa, 8 maja 2013
niedziela, 7 kwietnia 2013
Najlepsza chwila dnia? Zdecydowanie jest nią ta, w której wchodzisz do łóżka, przykrywasz się kołdrą i dokładnie w tej sekundzie, kiedy kładziesz głowę na poduszce czujesz się bezpieczna przed wszystkimi zmartwieniami dnia, jesteś daleko od wszystkich spraw, których nie załatwiłaś, nic nie jest w stanie Cię zmartwić. Dopełnieniem doniosłości tego stanu jest oczywiście preludium, w którym dopijasz ostatni łyk herbaty lub kawy, zamykasz książkę, z której się uczyłaś, gasisz lampkę przy biurku, zakładasz pidżamę i jakby na sekundę wkraczasz w inny świat.
Pojawia się teraz pytanie: czy może być coś lepszego od tej chwili?
Odpowiedź brzmi: oczywiście, że tak! Jedynym warunkiem jest posiadanie naszego prywatnego księcia z bajki tuż obok, możliwość poczucia jego kojącego oddechu na swoim karku oraz obejmującego nas ramienia, które pomimo faktu, iż jest zwykłym ramieniem, w naszej głowie stanowi pole bezpieczeństwa, ścianę, przez którą nie są w stanie przedostać się żadne troski, koszmary czy złe myśli. Dzisiaj niestety nie mam takiej możliwości, ale zapewniam, iż sama świadomość, że parę kilometrów ode mnie, w tym samym mieście, On leży w swoim łóżku i może o mnie myśli, daje mi spokój i beztroskę. Dodatkowo pewność, że jutro go zobaczę wymusza we mnie życiowy optymizm i chęć przeżycia jutra, pojutrza, itd. Chyba jeszcze nigdy nie byłam tak bardzo szczęśliwa przez tak długi okres czasu... Jakby nie patrzeć, znamy się pół roku ;)
Pojawia się teraz pytanie: czy może być coś lepszego od tej chwili?
Odpowiedź brzmi: oczywiście, że tak! Jedynym warunkiem jest posiadanie naszego prywatnego księcia z bajki tuż obok, możliwość poczucia jego kojącego oddechu na swoim karku oraz obejmującego nas ramienia, które pomimo faktu, iż jest zwykłym ramieniem, w naszej głowie stanowi pole bezpieczeństwa, ścianę, przez którą nie są w stanie przedostać się żadne troski, koszmary czy złe myśli. Dzisiaj niestety nie mam takiej możliwości, ale zapewniam, iż sama świadomość, że parę kilometrów ode mnie, w tym samym mieście, On leży w swoim łóżku i może o mnie myśli, daje mi spokój i beztroskę. Dodatkowo pewność, że jutro go zobaczę wymusza we mnie życiowy optymizm i chęć przeżycia jutra, pojutrza, itd. Chyba jeszcze nigdy nie byłam tak bardzo szczęśliwa przez tak długi okres czasu... Jakby nie patrzeć, znamy się pół roku ;)
wtorek, 5 marca 2013
poniedziałek, 25 lutego 2013
"Powiedz, że to ją i z nią,
Że nie zmarnujesz żadnej z chwil."
Że nie zmarnujesz żadnej z chwil."
Czuję, jakbym przeżyła z nim już całe życie, ale co wspanialsze - jakby jeszcze całe życie z nim było przede mną ;)
Kiedy jestem z nim, wszystko staje się piękniejsze i prostsze. Porażki nie bolą tak bardzo, a wygrane cieszą podwójnie. I przede wszystkim, wszystko znajduje sens. W nim. Ja szczególnie.
niedziela, 17 lutego 2013
Ostatni wieczór zimowego wolnego, kołderka, herbatka i radio stereomood nastawione na stację o nazwie "in love". Nawet jeśli za oknami jeszcze nie kwitną pąki, nie świeci słońce, a trawa jeszcze nie wzrasta, w moim sercu jest już wiosna od dłuższego czasu, po trwającej parenaście lat zimie w końcu przyszła! Tak bardzo utęskniona i upragniona wiosna rozkwita z pełną siłą, czuję ją od czubków palców stóp po czubek głowy ;) lepiej być nie może! A co najwspanialsze, wszystko zapowiada, że nadejdzie dłuuuuuuuuuuuuuuuuuuuugo trwające lato :) najwspanialsze ferie, niemal tydzień spędzony z tą szczególną osobą, tak bardzo ważną jeśli nie najważniejszą. Ach, radio wygrywa melodie "in love" i wszystko się zgadza, bo moje serce bije w dokładnie takim samym rytmie ;)
wtorek, 15 stycznia 2013
Wszystko się ułożyło, zdrowie psychiczne ustabilizowało się i wróciło do normy - znów jestem japozjebem.
Wszystko okej, nic nie doskwiera. Poza jedną myślą bijącą się w mojej głowie od jakiegoś czasu. Tak jakbym miała w niej pustkę, a o ściany czaszki odbijał się latający w tej przestrzeni napis "jesteś chujowa". Bo jestem. Zero zaprzeczenia, pocieszać też nie ma co. TAK, JESTEM CHUJOWA. Aż chce się zrobić coś, żeby to zmienić, ale co i jak to zrobić? Z całych sił się staram a i tak jestem tą gorszą, tą słabszą, tą mniej doświadczoną. I chujową. Ile jeszcze razy tego dowiodę zanim uda mi się zrobić coś na miano zajebistości? Dobre pytanie. A najlepsze jest to, że nawet jeśli w końcu to się stanie, to odpowiedź nie będzie tak bardzo oczywista jakbym tego chciała. Świetnie.
Wszystko okej, nic nie doskwiera. Poza jedną myślą bijącą się w mojej głowie od jakiegoś czasu. Tak jakbym miała w niej pustkę, a o ściany czaszki odbijał się latający w tej przestrzeni napis "jesteś chujowa". Bo jestem. Zero zaprzeczenia, pocieszać też nie ma co. TAK, JESTEM CHUJOWA. Aż chce się zrobić coś, żeby to zmienić, ale co i jak to zrobić? Z całych sił się staram a i tak jestem tą gorszą, tą słabszą, tą mniej doświadczoną. I chujową. Ile jeszcze razy tego dowiodę zanim uda mi się zrobić coś na miano zajebistości? Dobre pytanie. A najlepsze jest to, że nawet jeśli w końcu to się stanie, to odpowiedź nie będzie tak bardzo oczywista jakbym tego chciała. Świetnie.
piątek, 4 stycznia 2013
czwartek, 3 stycznia 2013
wtorek, 25 grudnia 2012
czwartek, 20 grudnia 2012
Tak bardzo wyczekiwany powrót na święta do domu i co? Chęci do życia równe zero. Myślenie mnie zabija, sprawy trochę przytłaczają. I ciągle zmartwienie.
Obudzić się rano i nic nie czuć, zapomnieć o wszystkim, co nie ma związku z domem i świętami, dać odpocząć sobie od codziennych spraw. Niby tak prosty przepis na szczęście.
Słabo mi. Od jakiegoś miesiąca. Co się dzieje? Nie wiem.
Obudzić się rano i nic nie czuć, zapomnieć o wszystkim, co nie ma związku z domem i świętami, dać odpocząć sobie od codziennych spraw. Niby tak prosty przepis na szczęście.
Słabo mi. Od jakiegoś miesiąca. Co się dzieje? Nie wiem.
wtorek, 18 grudnia 2012
Dochodzi 1 w nocy, a mi do głowy przychodzą złe myśli. Myśli przykre, zabijające radość, wyciskające łzy i czyniące mnie żałosną. Polecam serdecznie krzywe fazy i rozkminy mające teoretycznie na celu wsparcie siebie samej i pocieszenie się, a w praktyce powodujące rozpad emocjonalny. Ale to nic, zaraz położę się spać, a gdy się obudzę, to znowu wszystko będzie dobrze, jak gdyby nigdy nic.....
A gdyby tak wyłączyć myśli chociaż na minutę?...
Tak wiele prób powiedzenia "tych" słów, efekt zawsze ten sam - NOPE. Tylko skąd taka reakcja? Dlaczego na samą myśl, że jest tak a nie inaczej, że czuję to, co CHYBA czuję, że chcę to w końcu powiedzieć, nazwać to, dać temu wyraz, dać jakikolwiek dowód istnienia takiego uczucia we mnie, dlaczego jedyne co potrafię zrobić to się rozpłakać? Nawet siedząc samej, tak jak teraz, w środku nocy przed komputerem, myśląc, że tak jak jest jest najlepiej na świecie i on jest najlepszy na świecie, jedyne co potrafię zrobić to płakać. Jeszcze żebym wiedziała jaki to rodzaj łez - czy ze strachu, czy z rozpaczy, czy z radości. Ale nie, to po prostu wychodzi samo z siebie, tak nagle. Myślę sobie "kocham" i JEB, łzy.
Psychologa. "Cały mój świat potrzebuje psychologa. (...) Cały mój świat, żeby stanąć na nogach."
Sen jest dobry na wszystko. Tak mówią. Przekonajmy się.
A gdyby tak wyłączyć myśli chociaż na minutę?...
Tak wiele prób powiedzenia "tych" słów, efekt zawsze ten sam - NOPE. Tylko skąd taka reakcja? Dlaczego na samą myśl, że jest tak a nie inaczej, że czuję to, co CHYBA czuję, że chcę to w końcu powiedzieć, nazwać to, dać temu wyraz, dać jakikolwiek dowód istnienia takiego uczucia we mnie, dlaczego jedyne co potrafię zrobić to się rozpłakać? Nawet siedząc samej, tak jak teraz, w środku nocy przed komputerem, myśląc, że tak jak jest jest najlepiej na świecie i on jest najlepszy na świecie, jedyne co potrafię zrobić to płakać. Jeszcze żebym wiedziała jaki to rodzaj łez - czy ze strachu, czy z rozpaczy, czy z radości. Ale nie, to po prostu wychodzi samo z siebie, tak nagle. Myślę sobie "kocham" i JEB, łzy.
Psychologa. "Cały mój świat potrzebuje psychologa. (...) Cały mój świat, żeby stanąć na nogach."
Sen jest dobry na wszystko. Tak mówią. Przekonajmy się.
niedziela, 16 grudnia 2012
Znowu. Po raz kolejny - setny, czy tysięczny - nie mam już pojęcia. Dzień męczący jak prawie żaden inny, dzień bez wytchnienia, bez sekundy wolności, pustej głowy i odpoczynku. Bieg wspaniałej rzeki przemyśleń przybrał na sile i męczy mnie, dręczy, nie daje mi spokoju. Każda myśl jakby pojawiała się jedynie na sekundę w mojej głowie po czym płynęła dalej będąc zastąpioną przez następną i następną i następną... 7h snu a jakby nie było ich wcale, bo przecież czas spania wcale nie jest od tego żeby odpocząć, ale od wyświetlania różnorodnych, chorych obrazów i projekcji w mojej głowie. 7h intensywnej pracy mojego mózgu nad doskonale ułożonymi krajobrazami, niezwykłymi wydarzeniami, krótko mówiąc: wyobraźnia ma się dobrze, jest w formie. Bo przecież wcale nie szłam spać z nadzieją, że w tych biernych godzinach życia znajdę wyciszenie, harmonię i poczucie stabilizacji, wcale nie.....
Nie umiem uciszyć myśli, nie umiem zatrzymać tej pędzącej rzeki wyobrażeń, przemyśleń, prób zrozumienia, wytłumaczenia sobie niektórych rzeczy i w końcu znalezienia jakichkolwiek rozwiązań, nie umiem nie słuchać tych wszystkich wypowiedzianych i niewypowiedzianych słów, które szepczą w mojej głowie, mówią mi raz mądre, raz niedorzeczne rzeczy, raz martwiące, raz rozbawiające.
I do tego ogromna niemoc, niechęć i zażenowanie. Czuję wielką ochotę usiąść, pouczyć się japońskiego, coś w końcu zrozumieć, ale nie. Jak tylko otwieram podręcznik lub wyciągam jakieś materiały i próbuję się na tym skupić, zrozumieć, w mojej głowie pojawia się głos mówiący "nie dasz rady", "to cię przerasta", "nawet jeśli teraz rozumiesz to później i tak pojawi się coś, czego już się nie będziesz w stanie nauczyć". I od razu ochota mija, mam ochotę sobie odpuścić, powiedzieć "tak, to prawda, nie dam rady", "to rzeczywiście nie dla mnie", "z pewnością jestem zbyt głupia, żeby się tego nauczyć"... I wszystko może dałoby się pokonać, wygrać z ciemnymi myślami i tą słabą, znienawidzoną częścią mnie, gdyby nie pojawiające się wspomnienie ostatniego testu. Tak banalnego, tak prostego i zawierającego takie totalne podstawy, że powinnam napisać go na 100%. Tymczasem jak zwykle zjebałam. Najprostsze rzeczy wyleciały mi z głowy, to, czego byłam pewna, że umiem okazało się przeszkodą nie do przejścia. Zjebałam na całej linii, zawiodłam siebie. Najgorsze co może być... Mam ochotę pierdolić te studia, nie kompromitować się więcej, nie widzieć smutnej miny senseia. Żal mi siebie. Skoro nie potrafię ogarnąć najprostszych rzeczy to jak mam poradzić sobie później?... Muszę przemyśleć, czy wolę zawieść się na sobie tylko jeszcze jeden raz, ale niezapomniany i rzutujący na całą moją przyszłość, czy znosić te, zbyt częste, ale mniejsze porażki, porażki, o których w przyszłości będę mogła zapomnieć - zakładając, że ostatecznie uda mi się osiągnąć sukces. Logika podpowiada, że trzeba się wziąć w garść i pokazać na co tak naprawdę mnie stać. Przecież nie ma rzeczy niemożliwych, nie ma takich, których nie da się zrobić. A może jednak tym razem mierzę zbyt wysoko?...
Nie umiem uciszyć myśli, nie umiem zatrzymać tej pędzącej rzeki wyobrażeń, przemyśleń, prób zrozumienia, wytłumaczenia sobie niektórych rzeczy i w końcu znalezienia jakichkolwiek rozwiązań, nie umiem nie słuchać tych wszystkich wypowiedzianych i niewypowiedzianych słów, które szepczą w mojej głowie, mówią mi raz mądre, raz niedorzeczne rzeczy, raz martwiące, raz rozbawiające.
I do tego ogromna niemoc, niechęć i zażenowanie. Czuję wielką ochotę usiąść, pouczyć się japońskiego, coś w końcu zrozumieć, ale nie. Jak tylko otwieram podręcznik lub wyciągam jakieś materiały i próbuję się na tym skupić, zrozumieć, w mojej głowie pojawia się głos mówiący "nie dasz rady", "to cię przerasta", "nawet jeśli teraz rozumiesz to później i tak pojawi się coś, czego już się nie będziesz w stanie nauczyć". I od razu ochota mija, mam ochotę sobie odpuścić, powiedzieć "tak, to prawda, nie dam rady", "to rzeczywiście nie dla mnie", "z pewnością jestem zbyt głupia, żeby się tego nauczyć"... I wszystko może dałoby się pokonać, wygrać z ciemnymi myślami i tą słabą, znienawidzoną częścią mnie, gdyby nie pojawiające się wspomnienie ostatniego testu. Tak banalnego, tak prostego i zawierającego takie totalne podstawy, że powinnam napisać go na 100%. Tymczasem jak zwykle zjebałam. Najprostsze rzeczy wyleciały mi z głowy, to, czego byłam pewna, że umiem okazało się przeszkodą nie do przejścia. Zjebałam na całej linii, zawiodłam siebie. Najgorsze co może być... Mam ochotę pierdolić te studia, nie kompromitować się więcej, nie widzieć smutnej miny senseia. Żal mi siebie. Skoro nie potrafię ogarnąć najprostszych rzeczy to jak mam poradzić sobie później?... Muszę przemyśleć, czy wolę zawieść się na sobie tylko jeszcze jeden raz, ale niezapomniany i rzutujący na całą moją przyszłość, czy znosić te, zbyt częste, ale mniejsze porażki, porażki, o których w przyszłości będę mogła zapomnieć - zakładając, że ostatecznie uda mi się osiągnąć sukces. Logika podpowiada, że trzeba się wziąć w garść i pokazać na co tak naprawdę mnie stać. Przecież nie ma rzeczy niemożliwych, nie ma takich, których nie da się zrobić. A może jednak tym razem mierzę zbyt wysoko?...
poniedziałek, 10 grudnia 2012
środa, 5 grudnia 2012
"I should find a way
To tell you everything
By saying nothing."
tak wiele do powiedzenia i tak mało odwagi, żeby to zrobić. A może po prostu potrzebuję jeszcze czasu, jeszcze trochę pewności? Tylko gdzie leży ewentualny brak pewności skoro nie wyobrażam sobie na chwilę obecną przyszłości z kimś innym? Hmmm, więc pewnie chodzi o czas.... Tak, tylko i wyłącznie czas.
Nie wiem jakim cudem wytrzymałam ostatnie 4 lata życia. Ba, ostatnie 19 lat! Chyba znalazłam swoje miejsce i, co ważniejsze, siebie w kimś innym.
Wszystko działa na moją korzyść. Oby.
To tell you everything
By saying nothing."
tak wiele do powiedzenia i tak mało odwagi, żeby to zrobić. A może po prostu potrzebuję jeszcze czasu, jeszcze trochę pewności? Tylko gdzie leży ewentualny brak pewności skoro nie wyobrażam sobie na chwilę obecną przyszłości z kimś innym? Hmmm, więc pewnie chodzi o czas.... Tak, tylko i wyłącznie czas.
Nie wiem jakim cudem wytrzymałam ostatnie 4 lata życia. Ba, ostatnie 19 lat! Chyba znalazłam swoje miejsce i, co ważniejsze, siebie w kimś innym.
Wszystko działa na moją korzyść. Oby.
sobota, 1 grudnia 2012
wtorek, 6 listopada 2012
Miesiąc minął od początku studiów i co mogę powiedzieć? Jest trudniej niż myślałam, ale przecież się nie poddam, nie przegram.
Miłość rośnie wokół nas ogólnie ;) 3,5 roku i się doczekałam w końcu zmiany w życiu! Ogromnej jak na mnie, ale pozytywnej jak nic innego. Każdy dzień ma jakoś więcej sensu, mam dla kogo wstawać z łóżka, dla kogo jechać na uczelnię, no i też studiować tą japonistykę ;) zawsze myślałam, że po M. nie spotka mnie już nic takiego, że nie potrafię zaufać facetom itd., ale widzę, że jednak nie. Z zaufaniem co prawda jest różnie, ale wszystko się zmienia, z dnia na dzień ewoluuje na plus. Byłam przekonana, że związki nie są dla mnie, że jestem typem "wolnego strzelca", że związek mnie ogranicza, jest mi niepotrzebny i będę się w nim czuła nieswojo. Tymczasem rzecz ma się zupełnie inaczej, nie czuję żadnego ciężaru, wręcz przeciwnie - wiem, że jeśli cokolwiek złego mnie spotka to będę miała zawsze tą jedną, i co ważniejsze tą samą, osobę, do której będę mogła się zwrócić, wyżalić. Zawsze mogę wsiąść w tramwaj i po parunastu minutach przytulić się do niego. Do tego, którego prawie nie znam, ale mi to nie przeszkadza, bo dodaje to tylko smaczku - w końcu z dnia na dzień czuję, że lepiej go poznaję, z dnia na dzień staje się mi bliższy. I jakoś zamiast mnie przerażać - cieszy mnie to, daje motywację i zmniejsza rozmiar codziennych nieprzyjemnych spraw do mikroskopijnych wielkości ;) czego więcej mogłabym sobie życzyć?!
Miłość rośnie wokół nas ogólnie ;) 3,5 roku i się doczekałam w końcu zmiany w życiu! Ogromnej jak na mnie, ale pozytywnej jak nic innego. Każdy dzień ma jakoś więcej sensu, mam dla kogo wstawać z łóżka, dla kogo jechać na uczelnię, no i też studiować tą japonistykę ;) zawsze myślałam, że po M. nie spotka mnie już nic takiego, że nie potrafię zaufać facetom itd., ale widzę, że jednak nie. Z zaufaniem co prawda jest różnie, ale wszystko się zmienia, z dnia na dzień ewoluuje na plus. Byłam przekonana, że związki nie są dla mnie, że jestem typem "wolnego strzelca", że związek mnie ogranicza, jest mi niepotrzebny i będę się w nim czuła nieswojo. Tymczasem rzecz ma się zupełnie inaczej, nie czuję żadnego ciężaru, wręcz przeciwnie - wiem, że jeśli cokolwiek złego mnie spotka to będę miała zawsze tą jedną, i co ważniejsze tą samą, osobę, do której będę mogła się zwrócić, wyżalić. Zawsze mogę wsiąść w tramwaj i po parunastu minutach przytulić się do niego. Do tego, którego prawie nie znam, ale mi to nie przeszkadza, bo dodaje to tylko smaczku - w końcu z dnia na dzień czuję, że lepiej go poznaję, z dnia na dzień staje się mi bliższy. I jakoś zamiast mnie przerażać - cieszy mnie to, daje motywację i zmniejsza rozmiar codziennych nieprzyjemnych spraw do mikroskopijnych wielkości ;) czego więcej mogłabym sobie życzyć?!
piątek, 5 października 2012
Jestem najszczęśliwszą osobą na świecie! ;)
w końcu czuję się na odpowiednim miejscu o odpowiednim czasie. Nowe miasto, którego tak nie znosiłam przez wiele lat okazało się godnym miejscem do mieszkania, spełniło wszystkie pokładane w nim nadzieje i to z nawiązką i w dodatku nie wywołuje takich uczuć jakie wzbudzała we mnie Zielona Góra. Poznań to chyba miejsce stworzone dla mnie, ono na mnie czekało! No tak, podobno między nienawiścią a miłością jest jedynie cienka linia... Czyżby?
Poznań - miasto doznań i ogólnie cuda się dzieją. Jest wybornie, kocham kierunek, który studiuję, wielbię swoich wykładowców, jestem bardzo pozytywnie zaskoczona ludźmi (O MATKO JAK BARDZO POZYTYWNIE!!), świetnie się czuję w swoim mieszkaniu a miasto sprawia, że na mojej twarzy gości szeroki uśmiech szczęścia promieniującego z całą siłą. ;)
w końcu czuję się na odpowiednim miejscu o odpowiednim czasie. Nowe miasto, którego tak nie znosiłam przez wiele lat okazało się godnym miejscem do mieszkania, spełniło wszystkie pokładane w nim nadzieje i to z nawiązką i w dodatku nie wywołuje takich uczuć jakie wzbudzała we mnie Zielona Góra. Poznań to chyba miejsce stworzone dla mnie, ono na mnie czekało! No tak, podobno między nienawiścią a miłością jest jedynie cienka linia... Czyżby?
Poznań - miasto doznań i ogólnie cuda się dzieją. Jest wybornie, kocham kierunek, który studiuję, wielbię swoich wykładowców, jestem bardzo pozytywnie zaskoczona ludźmi (O MATKO JAK BARDZO POZYTYWNIE!!), świetnie się czuję w swoim mieszkaniu a miasto sprawia, że na mojej twarzy gości szeroki uśmiech szczęścia promieniującego z całą siłą. ;)
środa, 26 września 2012
sobota, 15 września 2012
Ech, pozory to jednak mylą! Siedząc w domu jestem przekonana, że na dworze jest zimno, wietrznie, ponuro i generalnie do dupy, że nic dobrego mnie nie spotka za murami domku. A tu proszę! Wygoniona w sumie na siłę do sklepu, wzięta na litość i ubolewanie, głos mojego dobrego serca i sumienia kazał mi zmusić się i wynurzyć z bloku na "świeże" zielonogórskie powietrze. I co mnie tam spotkało? Ulga, jakiś wszechogarniający spokój i chęć zostania na nim na zawsze. Krótka droga do sklepu zadziałała jak oczyszczenie ciała i duszy, chwilowe zamknięcie oczu i poczucie powiewu ciepłego wiatru wywołało uśmiech, a ujrzany po otwarciu powiek błękit nieba walczący o przewagę na niebie z nie najjaśniejszymi chmurami dodał siły, aby walczyć na ziemi z nie najprostszymi do pokonania przeszkodami. Humor na dzisiejszy dzień zapewniony, spokój ducha również i jakaś taka równowaga, harmonia i balans zostały osiągnięte. Czas na ostatnią imprezę wakacyjną, winobraniową, ostatnią przed rozpoczęciem tego nowego i nieznanego jeszcze etapu życia zwanego studiami.
Długie rozmowy od nocy do rana, powroty około 6.00 do domu i całonocne wielokrotne przemyślenia doprowadziły mnie do teorii, o której słuszności nie jestem jeszcze przekonana. Ale czuję, że na czas obecny tak trzeba zrobić. Zrezygnować z własnych pragnień i zachcianek na rzecz naprawdę ważnej rzeczy jaką jest przyjaźń. Trzeba zostawić wszystko losowi, biegowi zdarzeń, stopień ingerencji zmniejszyć do zera, temat rozmów o tym odłożyć na zawsze. Co ma być to będzie, a jak nie ma być, to nie będzie i i tak nic nie zmienię. Warto by o to walczyć, zabiegać, ale chyba wszystko ma swoją cenę, a na chwilę obecną gra wydaje się być nie warta świeczki. Albo tak przynajmniej chciałabym myśleć.........
Zostaje tylko podjąć decyzję czy fizyczne zachcianki powinny jeszcze poczekać czy nie. I znów zadać sobie pytanie co jest dla mnie ważniejsze. Impuls i chwila, rozkosz tu i teraz, kiedy mam taką chęć, czy może dalekowzroczne spojrzenie i dużo więcej warta nagroda, która może mnie czekać za pomyślenie...
Długie rozmowy od nocy do rana, powroty około 6.00 do domu i całonocne wielokrotne przemyślenia doprowadziły mnie do teorii, o której słuszności nie jestem jeszcze przekonana. Ale czuję, że na czas obecny tak trzeba zrobić. Zrezygnować z własnych pragnień i zachcianek na rzecz naprawdę ważnej rzeczy jaką jest przyjaźń. Trzeba zostawić wszystko losowi, biegowi zdarzeń, stopień ingerencji zmniejszyć do zera, temat rozmów o tym odłożyć na zawsze. Co ma być to będzie, a jak nie ma być, to nie będzie i i tak nic nie zmienię. Warto by o to walczyć, zabiegać, ale chyba wszystko ma swoją cenę, a na chwilę obecną gra wydaje się być nie warta świeczki. Albo tak przynajmniej chciałabym myśleć.........
Zostaje tylko podjąć decyzję czy fizyczne zachcianki powinny jeszcze poczekać czy nie. I znów zadać sobie pytanie co jest dla mnie ważniejsze. Impuls i chwila, rozkosz tu i teraz, kiedy mam taką chęć, czy może dalekowzroczne spojrzenie i dużo więcej warta nagroda, która może mnie czekać za pomyślenie...
wtorek, 28 sierpnia 2012
sobota, 25 sierpnia 2012
"Yesterday
Love was such an easy game to play;
Now I need a place to hide away.
Oh, I believe in yesterday."
ojojoj. Chłopak otoczony przeze mnie pełnym szacunkiem i czymś w rodzaju adoracji stał się rzeczywistością, w której i ja miałam swój udział. Yesterday. Powiedziane za dużo, w złym czasie i najgorszym miejscu. Reakcja... Lepsza niż spodziewana, jednak nie wymarzona. No i przypieczętowanie całości! Najlepsze z jakim się spotkałam ;)
Plusy i minusy sytuacji - tradycyjnie. Nie wiem czego więcej, dlatego raz płaczę ze złości i zażenowania, raz śmieję się na wspomnienie wczorajszego dnia.
Choć początek zły i jak zwykle spierdolony, podejście o wiele bardziej poważne niż zwykle. Że tak powiem, to chyba będzie opcja długodystansowa... Pierwsza od dawna.
Love was such an easy game to play;
Now I need a place to hide away.
Oh, I believe in yesterday."
ojojoj. Chłopak otoczony przeze mnie pełnym szacunkiem i czymś w rodzaju adoracji stał się rzeczywistością, w której i ja miałam swój udział. Yesterday. Powiedziane za dużo, w złym czasie i najgorszym miejscu. Reakcja... Lepsza niż spodziewana, jednak nie wymarzona. No i przypieczętowanie całości! Najlepsze z jakim się spotkałam ;)
Plusy i minusy sytuacji - tradycyjnie. Nie wiem czego więcej, dlatego raz płaczę ze złości i zażenowania, raz śmieję się na wspomnienie wczorajszego dnia.
Choć początek zły i jak zwykle spierdolony, podejście o wiele bardziej poważne niż zwykle. Że tak powiem, to chyba będzie opcja długodystansowa... Pierwsza od dawna.
piątek, 24 sierpnia 2012
Dzień zbliża się ku końcowi, a ja co? Czy się do czegoś zbliżam? Logika podpowiada, że owszem, ale serce wie, że nawet jeśli mózg ma rację, to z pewnością zbliżam się zdecydowanie zbyt wolno. Bo czy droga w to jedno upragnione miejsce powinna trwać aż ponad 19 lat?? Prawda - niektórzy czekają na osiągnięcie tego celu znacznie dłużej, ale przecież ja nie jestem innymi ludźmi. Jestem sobą, jestem kimś, kto nie czeka nieskończoności na jedną cząstkę brakującą jej do pełni szczęścia. Pozostaje jeszcze kwestia tzw. zabobonów - czy faktycznie szczęście w dziedzinie pracy i kariery wyklucza sukces w miłości? Tego nie wiem, ale być może będzie mi niedługo dane się przekonać. Póki co ponosiłam porażki w obu tych kategoriach, ostatnimi czasy trochę karty się zmieniły i mówią, że kariera zapowiada się obiecująco. Oczywiście jeśli uznać, że realizacja o czasie planu zawodowego, który zaplanowałam sobie 6 lat temu to dobry znak wróżący stabilną przyszłość. Bullshit, isn't it? W każdej sekundzie każego dnia mogę zrobić jedną jedyną rzecz, która przekreśli moją przyszłość na tej czy innej płaszczyźnie, ale także może to zadziałać w drugą stronę. Jedno zdanie, czasem może i słowo, wypowiedziane w odpowiedniej chwili jest w stanie mnie ustawić do końca życia. Wybory, całe życie to wybory, decyzje. Raz wygrywamy, raz idziemy na dno. Od dna się odbijamy i pniemy znów w górę - to wiem. Tylko co zrobić będąc już na topie? Jeśli uda mi się tam dotrzeć kiedykolwiek, jedynym, o czym chciałabym pamiętać to to, żeby nie stracić głowy dla rzeczy materialnych. Wiem, że jest to jedyne zagrożenie dla mojej przyszłości - ewentualne rozkochanie się we władzy, w luksusach i zapomnienie tego, co jest w życiu ważne. Z drugiej strony czy fakt, że nigdy nie miałam i nie mam szczęścia w miłości (której swoją drogą tak bardzo pragnę), nie jest wystarczającym znakiem, aby skoncentrować się na życiu zawodowym? Czy nie jest to przypadkiem wskazówka? Jedni ludzie są stworzeni, żeby kochać, żeby zakładać rodziny i prowadzić domowe ogniska. Doświadczenie pokazuje, że ja nie jestem w tym dobra, że na dłuższą metę męczy mnie rodzinne życie. Brak mi doświadczenia w miłości, szczerze mówiąc nawet nie wiem, czy potrafię kochać. To straszne, wręcz odrażające. Kobieto, masz 19 lat i nie wiesz nic o związkach, o bliskości, o namiętności ani partnerstwie. Porażka życiowa nr milion. Czekamy na więcej.
Japonistyka prawie puka do moich drzwi, a Poznań próbuje wlecieć wraz z letnim wiatrem przez otwarte okna. Wiatru wpuszczam tyle, ile potrzebuję, ale drzwi nieznajomym nie otwieram, bo się boję, bo nie potrafię. Nagle, zamiast czuć radość nieznanego i zapał do pracy i czytania rzeczy, które mnie interesują, a w końcu mogą mi się przydać, ja odczuwam narastające obrzydzenie do kierunku, który wybrałam i do rzeczy, nad którymi z czystego lenistwa nie chce mi się pracować. Nieźle zapowiadający się zapał na osiągnięcie najtrudniejszego postawionego sobie celu ever. Brawo , Yeti.
Aby zakończyć optymistycznym akcentem przyznaję, iż wakacje roku 2012 są jak do tej pory najlepszymi wakacjami mojego życia! ;) rozpoczęte maturą, która przebiegła mi na tak totalnym luzie jak żaden egzamin tej pory, Niesulice x2, jedne z cieplejszych i bardziej słonecznych regaty PZŻ, czerwcowe Karkonosze z Bartkiem, Hanią i Sarną, lipcowy, ostatni w życiu obóz kadrowy w Pucku, tygodniowa wolna chata i wizyta Julii, no i na sam koniec - wisienka na tym wielopiętrowym torcie - 9-dniowy wyjazd do Włoch z Julą, Tomkiem, Kamilem i jego znajomymi. Campofilone, Rzym, Wenecja, kociołek Panoramixa, włoskie jedzenie, włoskie morze, PIERWSZE WAKACJE OD 9 LAT! Najlepsze towarzystwo jakie mogłam sobie wymarzyć, najfajniejsza atmosfera i przepiękny czas beztroski i chillu. Oby takich więcej. Za tydzień moje 6 albo 7 Mistrzostwa Polski. Ostatnie jako juniorka, ale czy ostatnie w życiu?... Tego nie jestem w stanie przewidzieć. Ani ja, ani nikt inny. Po zakończeniu swojej "kariery" żeglarki-juniorki na Europie, planuję wziąć się za trenowanie maluchów na Optymistach ;) póki co mam jednego chętnego, zobaczymy jak to się potoczy dalej! Chęci są, oby był czas i odpowiedź z drugiej strony. No i oby zapał nie okazał się słomiany... COME WHAT MAY ;)
Japonistyka prawie puka do moich drzwi, a Poznań próbuje wlecieć wraz z letnim wiatrem przez otwarte okna. Wiatru wpuszczam tyle, ile potrzebuję, ale drzwi nieznajomym nie otwieram, bo się boję, bo nie potrafię. Nagle, zamiast czuć radość nieznanego i zapał do pracy i czytania rzeczy, które mnie interesują, a w końcu mogą mi się przydać, ja odczuwam narastające obrzydzenie do kierunku, który wybrałam i do rzeczy, nad którymi z czystego lenistwa nie chce mi się pracować. Nieźle zapowiadający się zapał na osiągnięcie najtrudniejszego postawionego sobie celu ever. Brawo , Yeti.
Aby zakończyć optymistycznym akcentem przyznaję, iż wakacje roku 2012 są jak do tej pory najlepszymi wakacjami mojego życia! ;) rozpoczęte maturą, która przebiegła mi na tak totalnym luzie jak żaden egzamin tej pory, Niesulice x2, jedne z cieplejszych i bardziej słonecznych regaty PZŻ, czerwcowe Karkonosze z Bartkiem, Hanią i Sarną, lipcowy, ostatni w życiu obóz kadrowy w Pucku, tygodniowa wolna chata i wizyta Julii, no i na sam koniec - wisienka na tym wielopiętrowym torcie - 9-dniowy wyjazd do Włoch z Julą, Tomkiem, Kamilem i jego znajomymi. Campofilone, Rzym, Wenecja, kociołek Panoramixa, włoskie jedzenie, włoskie morze, PIERWSZE WAKACJE OD 9 LAT! Najlepsze towarzystwo jakie mogłam sobie wymarzyć, najfajniejsza atmosfera i przepiękny czas beztroski i chillu. Oby takich więcej. Za tydzień moje 6 albo 7 Mistrzostwa Polski. Ostatnie jako juniorka, ale czy ostatnie w życiu?... Tego nie jestem w stanie przewidzieć. Ani ja, ani nikt inny. Po zakończeniu swojej "kariery" żeglarki-juniorki na Europie, planuję wziąć się za trenowanie maluchów na Optymistach ;) póki co mam jednego chętnego, zobaczymy jak to się potoczy dalej! Chęci są, oby był czas i odpowiedź z drugiej strony. No i oby zapał nie okazał się słomiany... COME WHAT MAY ;)
środa, 1 sierpnia 2012
sobota, 7 lipca 2012
"No more dreaming of the dead as if death itself was undone
No more calling like a crow for a boy, for a body in the garden
No more dreaming like a girl so in love, so in love
No more dreaming like a girl so in love, so in love
No more dreaming like a girl so in love with the wrong world"
hope so.
Myśli, myśli i jeszcze raz myśli. Myśli prowadzą do dobrego, do złego, do radości, do kreatywności, do stresu, do rozpaczy, do samotności. Do otchłani dalekiej od wszystkich innych spraw, do wewnętrznej przestrzeni - pustej, jak gdyby wszystkie uczucia wyemigrowały z niej jak z zagrożonego zarazą miasta.
3 dni i wszystko będzie jasne. Będzie jasna moja cała przyszłość, na podstawie decyzji podjętych przez uczelnie zbudować będę musiała obraz a potem zrealizować plan własnego życia. Oby wszystko poszło... SŁUSZNIE.
Samotność.
Co gorsza pochodząca nie tyle z zewnątrz, co z wewnątrz. Damn!
No more calling like a crow for a boy, for a body in the garden
No more dreaming like a girl so in love, so in love
No more dreaming like a girl so in love, so in love
No more dreaming like a girl so in love with the wrong world"
hope so.
Myśli, myśli i jeszcze raz myśli. Myśli prowadzą do dobrego, do złego, do radości, do kreatywności, do stresu, do rozpaczy, do samotności. Do otchłani dalekiej od wszystkich innych spraw, do wewnętrznej przestrzeni - pustej, jak gdyby wszystkie uczucia wyemigrowały z niej jak z zagrożonego zarazą miasta.
3 dni i wszystko będzie jasne. Będzie jasna moja cała przyszłość, na podstawie decyzji podjętych przez uczelnie zbudować będę musiała obraz a potem zrealizować plan własnego życia. Oby wszystko poszło... SŁUSZNIE.
Samotność.
Co gorsza pochodząca nie tyle z zewnątrz, co z wewnątrz. Damn!
czwartek, 28 czerwca 2012
Końcówka czerwca, dzień przed wynikami matury, ciało i umysł balansujące na granicy między totalnym rozpadem emocjonalnym i psychicznym, a murem obojętności odgradzającym mnie od wszystkich uczuć - zarówno tych pozytywnych jak i nie. Pogoda dalej nieprzewidywalna, tzw. "w kratkę". Nastoje dalej zmieniające się z podobną częstotliwością. Do całej mikstury jakoś dodała się niezbywalna i przygniatająca do ziemi świadomość, że nic się nie zmienia, że pomimo wspaniałych przyjaciół i rodziny wciąż jestem samotna. W dodatku samotnością, którą zażegnać może jedna osoba i to nie byle jaka. Recepta na szczęście prosta, niestety tylko z pozoru. A może po prostu jestem wyjątkiem od reguły, może dla mnie wcale nie wynaleziono jeszcze lekarstwa... Może moim przeznaczeniem jest umrzeć z samotności - generalnie każdy na coś umiera, więc dlaczego nie na to?...
Brak obiektu przyspieszającego krążenie i powodującego uśmiech chyba zażegnany. Jak zwykle mierzę niestety zbyt wysoko, zbyt daleko, zbyt nierealnie. Z drugiej strony czy pójście na skróty i "branie tego, co jest" nie dowodzi o rezygnacji z marzeń i poddaniu się? Nie jest osobistym upadkiem dumy i honoru, nie jest potwierdzeniem, że nie jest się wartym "czegoś więcej"? Choćbym miała czekać jeszcze 2, 5 czy nawet 10 lat - nie chcę iść na kompromis, nie chcę odpuścić! Chcę dostać to, na co zasługuję. Jeżeli skończę sama będzie to jedynie dowód na to, że ceniłam siebie wyżej niż byłam warta - o ile można człowieka "wycenić"...
Tym razem mierzę o wiele ambitniej niż kiedykolwiek wcześniej.
Brak obiektu przyspieszającego krążenie i powodującego uśmiech chyba zażegnany. Jak zwykle mierzę niestety zbyt wysoko, zbyt daleko, zbyt nierealnie. Z drugiej strony czy pójście na skróty i "branie tego, co jest" nie dowodzi o rezygnacji z marzeń i poddaniu się? Nie jest osobistym upadkiem dumy i honoru, nie jest potwierdzeniem, że nie jest się wartym "czegoś więcej"? Choćbym miała czekać jeszcze 2, 5 czy nawet 10 lat - nie chcę iść na kompromis, nie chcę odpuścić! Chcę dostać to, na co zasługuję. Jeżeli skończę sama będzie to jedynie dowód na to, że ceniłam siebie wyżej niż byłam warta - o ile można człowieka "wycenić"...
Tym razem mierzę o wiele ambitniej niż kiedykolwiek wcześniej.
sobota, 2 czerwca 2012
poniedziałek, 27 lutego 2012
Koniec lutego. Początek marca. Koniec zimy. Początek wiosny. 2,5 roku. Tyle czasu potrzebowałam, żeby zrozumieć. Żeby pojąć, że to, że jest mi w jakimś "obcym" miejscu dobrze wcale nie czyni mnie niewiernej względem miejsca urodzenia i przyjaciół, których tam poznałam. Nie jest zdradą odnaleźć się w nowym miejscu, w nowej sytuacji, pomiędzy nowymi ludźmi. "Nowe jest zawsze lepsze" - nie wiem czy to w 100% prawda, ale nie wykluczam takiej możliwości. Po 2,5 roku przyznałam sobie samej, że w Zielonej Górze jest mi dobrze, że po dwutygodniowej nieobecności tęsknię za tym miejscem i czuję się szczęśliwa mogąc tutaj wrócić na kolejnych 2 miesiące. Ostatnie miesiące. Sama nie wiem, czy wcześniej się okłamywałam, próbowałam wmówić sobie z poczucia winy, że Zielona Góra nie jest dla mnie, że beznadziejnie się w niej czuję i że tęsknię za domem. Teraz jestem już pewna, że tutaj również jest mój dom. Niby dlaczego nie można mieć więcej niż jednego "domu"? Jeśli są miejsca, w których czujemy się dobrze, szczęśliwie, w których czujemy się spełnieni, z którymi łączy nas coś więcej niż powierzchowne doznania i niewiele wspomnień, jeśli mamy w takim miejscu osobę lub ludzi, za którymi tęsknimy i którzy mieli niebagatelny wpływ na nasze życie to dlaczego nie możemy nazwać takiego miejsca domem?? Dopiero teraz, kiedy mój zielonogórski etap życia ma się ku końcowi pojęłam, że zamiast narzekać ten cały czas na to, jak bardzo jest mi tutaj źle i jak nie chcę tutaj być mogłam najzwyczajniej w świecie zaakceptować to, że z tym miejscem będę związana i korzystać z tego jak najbardziej. Mimo wszystko, nie uważam, aby był to czas stracony. Dużo mnie to nauczyło i chociaż musiałam czekać tych 2,5 roku, żeby móc zrozumieć, żeby to pojąć, jestem pewna, że ta nauka przyda mi się w całym moim życiu, które niewątpliwie będzie pełne przeprowadzek, zmian miejsc oraz znajomych. Cieszę się, że byłam w stanie pojąć, że czasy się zmieniają i ja również muszę się zmieniać i dostosowywać. To, że nie czuję się już w pełni Wolsztynianką oraz fakt, że zdaję sobie sprawę, że życie Wolsztyna - kiedyś, przynajmniej w gimnazjalnym stopniu skoncentrowane na mnie lub chociaż skupione gdzieś wokół mnie - już mnie dłużej nie dotyczy i to, że przestaję się nim interesować nie czyni mnie zdrajczynią tego miejsca i znajomych, których tam poznałam. Zawsze będę miała do tego miejsca i tych osób sentyment, zawsze będę o nich pamiętała, ale czas beztroskiego zapatrzenia w jeden punkt się skończył i ani chwili dłużej nie mogę sobie pozwolić na jego kontynuację. Trzeba iść do przodu, nie bać się zmian ani wyzwać, których będzie jeszcze pełno w życiu. Za 7 miesięcy rozpocznie się kolejny, zupełnie inny, nowy, obcy rozdział mojego życia. Oby wniosek, na wyciągnięcie którego tutaj potrzebowałam 2,5 roku zaowocował szybszą adaptacją oraz zrozumieniem w miejscu moich studiów.
Wydaje mi się, że te przemyślenia pozwoliły mi zrzucić maskę, którą nosiłam przez te lata. Nie wstydzę się już przyznać, że lubię Zieloną Górę, że ludzie, których tutaj poznałam, a którzy w tym krótkim czasie stali się najlepszymi przyjaciółmi są dla mnie tak samo ważni jak Ci "dawni", z Wolsztyna. Nie wstydzę się przed samą sobą cieszyć się z powrotu do tego miasta, które sprawia, że idąc ulicą uśmiecham się z tego tylko powodu, że tu jestem.
Bez takiej maski czuję się jakby o połowę lżejsza. Moja psychika jest odciążona, zaczęłam akceptować siebie, swoje ciało i staram się zmieniać i pracować nad swoimi wadami. Po raz pierwszy. Także patrząc na siebie, na swoje odbicie w lustrze i widząc niedoskonałości, zdając sobie doskonale sprawę z tego, że mam tłuste nogi, albo że moje kształty totalnie odbiegają od tego, jak chciałabym wyglądać - zaczęłam myśleć, że mimo to jestem piękna. Zrozumiałam, że nie muszę być idealna, i że właśnie osoba, która pokocha mnie taką jaką jestem będzie na mnie zasługiwać - bo co to za poświęcenie czy wysiłek zakochać się w ideale?...
W dodatku nie pragnę już spotkać księcia z bajki, którym będę mogła się pochwalić, ale kogoś, kto będzie miał wady, które pokocham. To będą znienawidzone do miłości cechy, coś co wyróżni go spośród miliardów innych.
Wydaje mi się, że te przemyślenia pozwoliły mi zrzucić maskę, którą nosiłam przez te lata. Nie wstydzę się już przyznać, że lubię Zieloną Górę, że ludzie, których tutaj poznałam, a którzy w tym krótkim czasie stali się najlepszymi przyjaciółmi są dla mnie tak samo ważni jak Ci "dawni", z Wolsztyna. Nie wstydzę się przed samą sobą cieszyć się z powrotu do tego miasta, które sprawia, że idąc ulicą uśmiecham się z tego tylko powodu, że tu jestem.
Bez takiej maski czuję się jakby o połowę lżejsza. Moja psychika jest odciążona, zaczęłam akceptować siebie, swoje ciało i staram się zmieniać i pracować nad swoimi wadami. Po raz pierwszy. Także patrząc na siebie, na swoje odbicie w lustrze i widząc niedoskonałości, zdając sobie doskonale sprawę z tego, że mam tłuste nogi, albo że moje kształty totalnie odbiegają od tego, jak chciałabym wyglądać - zaczęłam myśleć, że mimo to jestem piękna. Zrozumiałam, że nie muszę być idealna, i że właśnie osoba, która pokocha mnie taką jaką jestem będzie na mnie zasługiwać - bo co to za poświęcenie czy wysiłek zakochać się w ideale?...
W dodatku nie pragnę już spotkać księcia z bajki, którym będę mogła się pochwalić, ale kogoś, kto będzie miał wady, które pokocham. To będą znienawidzone do miłości cechy, coś co wyróżni go spośród miliardów innych.
niedziela, 8 stycznia 2012
Początek stycznia 2012. Czy przyszedł czas na rozliczenia z roku 2011? Nie sądzę. Czuję, że ten rok będzie przełomowy. Że zapamiętam go do końca życia. Będzie szczególny. Kwestia tylko tego, czy będzie mi sprzyjał, czy może wszędzie będę miała pod górkę... Póki co wygląda na to drugie, jednak jest to sam początek i sprawa nie do końca istotna, choć ważna. "Dobrego złe początki", czyż nie? Mam nadzieję, że tak. Brak partnera na studniówkę - mała porażka, bo jak to tak: JA nie mam z kim iść? Kosmos. Szczęście jedno z największych: będę chrzestną Olgi!! Wspaniale, coś co dodaje mi energii do życia i radości w najgorszych momentach ;) ale: przesądy. No tak, przesądy i zabobony. Nikt w nie nie wierzy, każdy się śmieje, a jednak nutka niepewności i ostrożności jest. Tak więc panna (w tym przypadku ja) nie powinna pierwszy raz być chrzestną dziewczynki, bo zwiastować to może, że ona sama nie doczeka się potomka. FANTASTYCZNIE. Czas łamać te głupie (oby) przesądy. Mały strach jest, ale jak będzie to się okaże jeszcze.
Rozliczenia z 2011 rokiem? Hmmm... Na samym jego początku życzyłam sobie, aby był pełen namiętności. Może nie był PEŁEN, ale naprawdę nie mogę narzekać. Zaczęło się zaraz na samym początku, tym pijanym wieczorem z C., potem chwila niezręczności w szkole, ale przecież to musiało się stać, stało i myślę, że oboje się z tego cieszymy i w pełni to zaakceptowaliśmy. Następna akcja? Hmm, chyba ta dużo później, bo na przełomie września i października. Pan B. Tak, trochę bolesne i ciężkie zakończenie tego zalążka wspaniałej znajomości, ale przeżyć przeżyłam. I mam wyobrażenie o tym, jaki powinien być w "tych sprawach" mój idealny facet... Ooooooj, oby był dokładnie taki *.* polecam wszystkim, byłabym w stanie zrobić duuużo i wiele praw złamać, żeby mieć takiego na co dzień ;D później był październik, wyjazd nad morze i akcja, która chyba się nie wydarzyła. W sumie może miała miejsce, a może nie miała - nie jestem w stanie tego stwierdzić. Jakieś urywki jakby wspomnień w głowie mam, ale nie wiem, czy to nie był po prostu sen, także sprawa tej sytuacji pozostaje nierozstrzygnięta. Później listopad i Ł., znacznie słabsza i w zasadzie trochę nudna sprawa. Nie ma o czym pisać. I na tym koniec.
Wspaniały wyjazd sylwestrowy do Międzygórskiej Stodoły z Nyczami i ich znajomymi, schronisko "Pasterka", koncert "Back door", Angela i wiele innych. Śnieg, góry, alkohol, gry, kominek, wspaniali ludzie. Jednym zdaniem - wyjazd, który na zawsze pozostanie w mojej pamięci jako coś niezwykłego i przezajebistego ;)
Podsumować poprzedniego roku nie potrafię. Ogólnie oceniam go jako rok dobry, nie miałam raczej trudności żadnych poważnych, minął mi w sumie bardziej beztrosko niż mniej, bardzo szybko przeleciał i nie pozostawił żadnych bolesnych znamion. To dobrze.
2012? Zakładając, że te życzenia się spełniają, choć w najmniejszym stopniu, życzę sobie spokoju. Nie życzę sobie miłości, bo ona przyjdzie kiedyś sama, jeśli nie ma to być teraz, w tym roku, to nie wiadomo jak wiele próśb, życzeń czy modlitw nie pomogą i tego nie przyspieszą ;). Namiętności sobie życzyłam w roku poprzednim i teraz wiem, że nie zawsze jest ona dobra w skutkach. Chociaż odrobina oczywiście nie zaszkodzi, ale podejrzewam, że nawet jeśli jej sobie nie zażyczę jako noworoczne pragnienie to jakaś tam mnie spotka. Nadzieja, moi drodzy, nadzieja!
Tak więc: moje noworoczne życzenie: ŻYCZĘ SOBIE SPOKOJU.
No i oczywiście matury. Żeby matura poszła mi na tyle dobrze, ile tego będę potrzebowała. Żebym dostała się na właściwe studia, żebym była w stanie sama sobie zapewnić godny byt, żebym spełniła oczekiwania i cele jakie sobie postawiłam. Najgorsze to zawieść samego siebie, a ja nie planuję brać w czymś takim udziału, o nie. I wierzę/mam głęboką nadzieję, że 2012 nie planuje dla mnie czegoś innego.....
Rozliczenia z 2011 rokiem? Hmmm... Na samym jego początku życzyłam sobie, aby był pełen namiętności. Może nie był PEŁEN, ale naprawdę nie mogę narzekać. Zaczęło się zaraz na samym początku, tym pijanym wieczorem z C., potem chwila niezręczności w szkole, ale przecież to musiało się stać, stało i myślę, że oboje się z tego cieszymy i w pełni to zaakceptowaliśmy. Następna akcja? Hmm, chyba ta dużo później, bo na przełomie września i października. Pan B. Tak, trochę bolesne i ciężkie zakończenie tego zalążka wspaniałej znajomości, ale przeżyć przeżyłam. I mam wyobrażenie o tym, jaki powinien być w "tych sprawach" mój idealny facet... Ooooooj, oby był dokładnie taki *.* polecam wszystkim, byłabym w stanie zrobić duuużo i wiele praw złamać, żeby mieć takiego na co dzień ;D później był październik, wyjazd nad morze i akcja, która chyba się nie wydarzyła. W sumie może miała miejsce, a może nie miała - nie jestem w stanie tego stwierdzić. Jakieś urywki jakby wspomnień w głowie mam, ale nie wiem, czy to nie był po prostu sen, także sprawa tej sytuacji pozostaje nierozstrzygnięta. Później listopad i Ł., znacznie słabsza i w zasadzie trochę nudna sprawa. Nie ma o czym pisać. I na tym koniec.
Wspaniały wyjazd sylwestrowy do Międzygórskiej Stodoły z Nyczami i ich znajomymi, schronisko "Pasterka", koncert "Back door", Angela i wiele innych. Śnieg, góry, alkohol, gry, kominek, wspaniali ludzie. Jednym zdaniem - wyjazd, który na zawsze pozostanie w mojej pamięci jako coś niezwykłego i przezajebistego ;)
Podsumować poprzedniego roku nie potrafię. Ogólnie oceniam go jako rok dobry, nie miałam raczej trudności żadnych poważnych, minął mi w sumie bardziej beztrosko niż mniej, bardzo szybko przeleciał i nie pozostawił żadnych bolesnych znamion. To dobrze.
2012? Zakładając, że te życzenia się spełniają, choć w najmniejszym stopniu, życzę sobie spokoju. Nie życzę sobie miłości, bo ona przyjdzie kiedyś sama, jeśli nie ma to być teraz, w tym roku, to nie wiadomo jak wiele próśb, życzeń czy modlitw nie pomogą i tego nie przyspieszą ;). Namiętności sobie życzyłam w roku poprzednim i teraz wiem, że nie zawsze jest ona dobra w skutkach. Chociaż odrobina oczywiście nie zaszkodzi, ale podejrzewam, że nawet jeśli jej sobie nie zażyczę jako noworoczne pragnienie to jakaś tam mnie spotka. Nadzieja, moi drodzy, nadzieja!
Tak więc: moje noworoczne życzenie: ŻYCZĘ SOBIE SPOKOJU.
No i oczywiście matury. Żeby matura poszła mi na tyle dobrze, ile tego będę potrzebowała. Żebym dostała się na właściwe studia, żebym była w stanie sama sobie zapewnić godny byt, żebym spełniła oczekiwania i cele jakie sobie postawiłam. Najgorsze to zawieść samego siebie, a ja nie planuję brać w czymś takim udziału, o nie. I wierzę/mam głęboką nadzieję, że 2012 nie planuje dla mnie czegoś innego.....
niedziela, 4 grudnia 2011
Jak ja nienawidzę takich nostalgicznych wieczorów! Wracających wtedy wspomnień - tak żywych, jakby te wydarzenia miały miejsce wczoraj albo nawet dzisiaj... Siedzę, zamykam oczy i widzę to wszystko, co się wtedy działo, a co gorsza, czuję to. Mniej intensywnie niż to było wtedy, ale czuję te dreszcze, które przechodzą przez moje ciało, czuję ten dawny dotyk, czuję uniesienie i to uczucie jakby to szczęście miało się nigdy nie skończyć... Ale to tylko niedoskonała projekcja przeszłości, więc jednak szczęście się skończyło. I to tak nagle. A teraz, kiedy otwieram oczy po tych wspomnieniach, czuję, jakbym szczęścia miała już nigdy nie poczuć. Nigdy więcej.
Jeśli nie spotkam mężczyzny, który będzie potrafił sprawić, że poczuję się tak doskonała jak potrafił to zrobić Patryk, to będę na zawsze sama. Nie umiem nawet pomyśleć, żebym mogła spotkać kogoś równie "dobrego" jak on..... Zabrał mi radość z każdego następnego faceta, który jest po nim. Bo są i będą - muszą być skoro on wyparł się tej znajomości...
Jeśli nie spotkam mężczyzny, który będzie potrafił sprawić, że poczuję się tak doskonała jak potrafił to zrobić Patryk, to będę na zawsze sama. Nie umiem nawet pomyśleć, żebym mogła spotkać kogoś równie "dobrego" jak on..... Zabrał mi radość z każdego następnego faceta, który jest po nim. Bo są i będą - muszą być skoro on wyparł się tej znajomości...
piątek, 25 listopada 2011
Jeśli naprawdę mam sobie wytatułować symbol tego, że każdy koniec jest początkiem, potrzebuję dowodu. Zbyt wiele rzeczy dobiega właśnie końca. Moje dzieciństwo, liceum, czas nauki szkolnej, bycie pod opieką rodziców, brak samodzielności, brak pełnej odpowiedzialności za własne czyny i decyzje, totalna beztroska, brak przymusu podejmowania ważnych decyzji, brak przymusu decydowania o sobie, koniec z największą i najwspanialszą przygodą mojego doczesnego życia - żeglarstwem, koniec naszej niezniszczalnej Trójki, koniec obozów, powolny koniec treningów, zakończenie większości znajomości żeglarskich - co boli mnie chyba najbardziej... Skoro wszystko się właśnie zaczyna powoli kończyć, dlaczego nie dostaję niczego w zamian? Dlaczego po każdej zakończonej rzeczy odczuwam póki co pustkę i totalny brak jakiejkolwiek rekompensaty ze strony losu? Dlaczego nie widzę na horyzoncie tego "nowego", tego wielkiego początku zrodzonego z tak wielu końców? Czekam. Nic jeszcze definitywnie się nie zakończyło, więc może dlatego nie widzę tak wyraźnego początku czegoś innego? Być może będę musiała się ostatecznie i kategorycznie z czymś pożegnać, aby móc dostrzec nowość? Nie wiem, ale mam nadzieję się wkrótce o tym przekonać. Nie wiem, czy to będzie trwało parę dni, tydzień, miesiąc, czy może rok lub dłużej.... Dam wam znać.3
Kimkolwiek "wy" jesteście.
Robert Downey Jr - moja miłość, moje uwielbienie i obiekt kumulacji mojego całego pożądania, które nie dostrzega nic poza nim. Stało się jakieś nieczułe. "Dzięki bogu".
Kimkolwiek "wy" jesteście.
Robert Downey Jr - moja miłość, moje uwielbienie i obiekt kumulacji mojego całego pożądania, które nie dostrzega nic poza nim. Stało się jakieś nieczułe. "Dzięki bogu".
niedziela, 23 października 2011
sobota, 22 października 2011
"But I'm not a miracle and you're not a saint
just another soldier on a road to nowhere."
just another soldier on a road to nowhere."
Po raz kolejny znacząca i ważna dla mnie znajomość zakończyła się nagle i niespodziewanie. Rozdzierająca cisza z drugiej strony, która brzmi gorzej niż najstraszniejsza prawda lub najbardziej obraźliwe słowa, milczenie, które zostawia rysy gdzieś we wnętrzu.
środa, 19 października 2011
wtorek, 18 października 2011
Sześciodniowa wycieczka do Paryża pozwoliła mi się zdystansować do całej sprawy. Wyjeżdżając z Polski czułam, jak zostawiam w niej swoje wszystkie troski i zmartwienia, jak w miarę mojego oddalania się, one mnie opuszczają. Jednak podczas powrotu czułam, że z każdym kolejnym metrem bliższym Polsce wraca do mnie każdy poszczególny problem. Obecnie wróciły już wszystkie, na szczęście nie ze zdwojoną siłą, ale normalnie, nic się w nich nie zmieniło, a i ja do nich inaczej podchodzę. I tutaj pojawia się problem. Z jednej strony większość tych problemów stała się dla mnie obojętna - i dobrze! Ale jest też taka sprawa, z którą nie umiem sobie poradzić, nie umiem choćby określić swojego stosunku do niej. Wszystko wskazuje na to, że wróciłam na stare tory jeśli idzie o zachowanie i jakieśtam pragnienia czy chęci, nie wiem jak to określić. Z drugiej jednak strony ciągle myślę o Patryku, gdziekolwiek jestem to oglądam się jak głupia z nadzieją spotkania go, w ogóle zachowuję się jak głupia. I to właśnie jest dziwne, bo pogodziłam się z zaistniałą sytuacją i zdecydowałam, że ważniejsze jest dla mnie utrzymanie choćby koleżeńskiego kontaktu niż jakieś romanse czy nie wiadomo co. To dlaczego tak się spinam? Nie wiem! I to najgorsze. Nie wiem co do niego czuję, czy w ogóle cokolwiek czuję, aaaaaaaaaaaaa, zaraz mnie rozniesie. Mogłabym sobie życzyć, żeby go w ogóle nie spotykać tamtej niedzieli, ale nie mogę tego zrobić, bo nie żałuję tego, widzę wiele pozytywnych rzeczy, które wyniknęły z tego dnia i tej znajomości. Tylko tradycyjnie problem jest we mnie i moim wkręcaniu sobie wszystkiego, czego nie powinnam. Pierdolę to, jestem zjebana jakaś. Już mnie to wkurwia.
"miało być miło i pięknie
a zaraz serce mi pęknie
czuję się osamotniona
spuszczona na kant..."
a zaraz serce mi pęknie
czuję się osamotniona
spuszczona na kant..."
Boję się po prostu odtrącenia jako koleżanka. Nie chcę powtórki z Kuby. Błagam, tylko nie to...
poniedziałek, 10 października 2011
"And all the bad boys are standing in the shadows
And the good girls are home with broken hearts."
And the good girls are home with broken hearts."
Dziecko Wyjebki spowrotem na wielkiej scenie, w swojej życiowej roli.
Najwidoczniej bycie looserem to moje przeznaczenie.
Po raz pierwszy zaczęłam wątpić w to, że "nic nie dzieje się bez powodu". . . .
piątek, 7 października 2011
czwartek, 6 października 2011
Polska jesień za oknem, we wtorek do Paryża, w duszy wiosna, a w sercu? W sercu chyba nowość, jakieś uczucie, które wydaje się być całkiem nowym - tak jakbym nigdy wcześniej nie czuła czegoś takiego, a przecież jestem pewna, że to nie prawda. Nie wiadomo co z tego wyjdzie, czas pokaże. Zapowiada się miło, nawet jeśli zostanie to na etapie zwykłej znajomości - warto takową utrzymać. To chyba najpiękniejsze uczucie, albo okres w życiu, kiedy poznaje się kogoś nowego, spotyka się z nim przez jakiś czas i za każdym razem staje się on odrobinę bliższy. Pozostaje kwestia tego, jak blisko pozwolimy sobie nawzajem do siebie dojść, w którym momencie powiemy drugiej osobie "stop", gdzie postawimy granicę naszej znajomości i czy w ogóle to zrobimy. Tak, to jest chyba najistotniejszy i najciekawszy moment znajomości, od tego zależy praktycznie wszystko - czy znajomość ta przetrwa, a ta osoba stopniowo będzie się przybliżać do nas, czy też zamkniemy tej osobie w pewnym momencie do siebie dostęp i zacznie się ona oddalać aż do momentu, w którym na nowo będzie dla nas kimś obcym. Najgorzej jest dopuścić kogoś zbyt blisko i później tego żałować. I tego się obawiam najbardziej. Jednego dnia rano czuję, że mogłabym tą osobę dopuścić do wszystkich swoich tajemnic, a wieczorem wolałabym, żeby przestała się do mnie zbliżać, a zaczęła stawać się na nowo obca. Jednak dzisiejszy dzień minął pod znakiem uczucia, że warto jest poznać się lepiej. O wiele lepiej.
"I keep on trying I'm fighting
these feelings away,
but the more I do
the crazier I turn into.
Pacing floors and opening doors
hoping you'll walk through
and save me boy.
Because I'm too
Crazy for you."
these feelings away,
but the more I do
the crazier I turn into.
Pacing floors and opening doors
hoping you'll walk through
and save me boy.
Because I'm too
Crazy for you."
Am I already?
niedziela, 2 października 2011
„O północy w Paryżu”… Hmm, to już niedługo. Nie wiem, czy o północy (choć mam cichutką nadzieję, że jednak się uda – przy małym złamaniu regulaminu - ale who cares?). Kolejny, choć jeden z niewielu, film, który zadziałał na mnie jak jakiś piorun, totalnie oświecił mnie na krótką, niezwykle ulotną chwilę, żebym mogła zostawić za sobą wszystkie smutki, które ze sobą od jakiegoś czasu nosiłam i abym w końcu potrafiła cieszyć się z tego co jest, korzystać z teraźniejszości zamiast marzyć o tym, co się nigdy nie wydarzy, o innej rzeczywistości, innym wymiarze, innym świecie. To nigdy nie będzie miało miejsca. Nie będzie tak jak u Mistrza czy Małgorzaty, że przyjdzie do mnie sługa Szatana i spełni moją prośbę, odmieni moje życie raz na zawsze za malutką przysługę. Nie będzie jak w „Imaginarium Doktora Parnassusa”, kiedy to przejście przez jeden portal przeniesie mnie do świata wypełnionego moimi największymi pragnieniami – zmaterializowanymi i gotowymi pochłonąć mnie bez reszty. I w końcu, nie wydarzy się nigdy tak, jak w „O północy w Paryżu”, gdzie pisarz - marzyciel i surrealista – któremu nie odpowiada świat, w którym żyje, przenosi się pewnej tajemniczej północy o niecały wiek wstecz. Nawet jeśli w jednej chwili zamknę oczy powtarzając sobie w myślach, że jedyne czego chcę, to aby po ich otwarciu ujrzeć całkiem nowy, nieznany i, co chyba najważniejsze, ciekawszy świat, to gdy w końcu je otworzę i tak nie zobaczę nic poza tym, co zawsze tam było. Teraźniejszość to teraźniejszość, przeszłość nie umiera, bo ciągle można ją dostrzec w teraźniejszości, natomiast przyszłość… Kto wie?
Refleksja po tym filmie taka, że każde miejsce, każdy czas, w którym żyjemy czy chwilowo jesteśmy wydaje nam się być czymś niedoskonałym, niewłaściwym. Całe życie mamy wrażenie, że nie jesteśmy na swoim miejscu, że powinniśmy być gdzieś zupełnie indziej. Chyba najważniejsze dla mnie jest to, żeby znaleźć swoje własne miejsce i móc zacząć chwilą, teraźniejszością. Nie będę w stanie tego zrobić, jeśli nie będę się czuła dopasowana do miejsca, w którym żyję. Obecnie jestem totalnie niedopasowana, więc nie pozostaje mi nic innego jak szukać dalej! Trzy lata pomęczyłam się tu, następne pięć mam nadzieję będzie bardziej łaskawsze. Nawet, jeśli to nie będzie jeszcze „to” miejsce, mam nadzieję, że będzie jego preludium, zarodkiem, słodką zapowiedzią. W przeciwieństwie do Zielonej Góry, która wydaje się być zaprzeczeniem moich wyobrażeń o dopasowanym do mnie miejscu…
Pomyślałam również o tym, że jeśli ktoś czegoś bardzo pragnie, to prędzej czy później dostanie to od świata. Nawet jeśli nigdy nie spotkam magicznych stworzeń, nie doświadczę niczego paranormalnego, nie przeniosę się do innych czasów, to w zamian za to spotka mnie coś równie wspaniałego, co sprawi, że zapomnę o tym, jak bardzo nie lubię tych czasów. Pozwoli mi zapomnieć o pogardzie, jaką czuję do ludzi tej ery. Tak samo jak prawdziwa miłość pozwala mężczyźnie zapomnieć o strachu przed śmiercią – jak to mówił Hemingway. Tak, z pewnością tak będzie.
Monika nie spodziewała się nie wiadomo czego, chciała bratnią duszę – i dostała ją. Życzę z całego serca, żeby była z Kamilem już na zawsze ;)
Nyna… Nyna będzie miała jeszcze pełno facetów, ale jej mąż będzie na pewno bardzo seksowny i fajny. Tak jak Nyna. To będzie kolejna „seksowna para” upiększająca ten brzydki świat.
Dominika potrzebuje kogoś, kto czasem będzie myślał za nią, ale nigdy nie stwierdzi, że ona nie potrafi tego zrobić sama. Mężczyzny opiekuńczego, który będzie w stanie poświęcić dla niej wszystko, całe swoje życie. Nie wiem, czy to będzie Kamil, ale wiem, że na pewno go spotka.
Skoro jestem taka pewna co do tego, że wszystkie moje przyjaciółki będą miały wspaniałych, wymarzonych facetów, to dlaczego nie jestem w stanie powiedzieć tego o sobie? No właśnie, dzisiaj stwierdziłam, że ja też Go znajdę. Bardzo przystojnego, zadbanego, przystojnego, inteligentnego, wychowanego, pracowitego, lubiącego podróże, ambitnego, szanującego mnie, szalonego i dziecinnego. Wydaje się być ideałem na pierwszy rzut oka, ale nim nie będzie. Będzie się ze mną kłócił, czasem na mnie krzyczał, dość często będzie obrażał się jak dziecko, ale będzie kochany mimo to. Będą takie dni, że nie będzie chciał mnie słuchać, że zostawi mnie całkiem samą w domu, a sam pójdzie do baru z kumplami albo na dyskotekę, gdziekolwiek. Ale będą też takie wieczory, w których odwoła wszystkie swoje plany, nie pójdzie na imprezę, zrezygnuje z oglądania długo wyczekiwanego meczu tylko dlatego, że będę miała zły humor. Zostanie w domu po prostu dlatego, żeby mnie przytulić, pocałować w czółko i posłuchać jak milczę.
Kiedyś z pewnością będę najszczęśliwszą kobietą na świecie. Wiem, gdzie chcę się znaleźć – pozostaje znaleźć najlepszą drogę. Niekoniecznie najkrótszą.
Refleksja po tym filmie taka, że każde miejsce, każdy czas, w którym żyjemy czy chwilowo jesteśmy wydaje nam się być czymś niedoskonałym, niewłaściwym. Całe życie mamy wrażenie, że nie jesteśmy na swoim miejscu, że powinniśmy być gdzieś zupełnie indziej. Chyba najważniejsze dla mnie jest to, żeby znaleźć swoje własne miejsce i móc zacząć chwilą, teraźniejszością. Nie będę w stanie tego zrobić, jeśli nie będę się czuła dopasowana do miejsca, w którym żyję. Obecnie jestem totalnie niedopasowana, więc nie pozostaje mi nic innego jak szukać dalej! Trzy lata pomęczyłam się tu, następne pięć mam nadzieję będzie bardziej łaskawsze. Nawet, jeśli to nie będzie jeszcze „to” miejsce, mam nadzieję, że będzie jego preludium, zarodkiem, słodką zapowiedzią. W przeciwieństwie do Zielonej Góry, która wydaje się być zaprzeczeniem moich wyobrażeń o dopasowanym do mnie miejscu…
Pomyślałam również o tym, że jeśli ktoś czegoś bardzo pragnie, to prędzej czy później dostanie to od świata. Nawet jeśli nigdy nie spotkam magicznych stworzeń, nie doświadczę niczego paranormalnego, nie przeniosę się do innych czasów, to w zamian za to spotka mnie coś równie wspaniałego, co sprawi, że zapomnę o tym, jak bardzo nie lubię tych czasów. Pozwoli mi zapomnieć o pogardzie, jaką czuję do ludzi tej ery. Tak samo jak prawdziwa miłość pozwala mężczyźnie zapomnieć o strachu przed śmiercią – jak to mówił Hemingway. Tak, z pewnością tak będzie.
Monika nie spodziewała się nie wiadomo czego, chciała bratnią duszę – i dostała ją. Życzę z całego serca, żeby była z Kamilem już na zawsze ;)
Nyna… Nyna będzie miała jeszcze pełno facetów, ale jej mąż będzie na pewno bardzo seksowny i fajny. Tak jak Nyna. To będzie kolejna „seksowna para” upiększająca ten brzydki świat.
Dominika potrzebuje kogoś, kto czasem będzie myślał za nią, ale nigdy nie stwierdzi, że ona nie potrafi tego zrobić sama. Mężczyzny opiekuńczego, który będzie w stanie poświęcić dla niej wszystko, całe swoje życie. Nie wiem, czy to będzie Kamil, ale wiem, że na pewno go spotka.
Skoro jestem taka pewna co do tego, że wszystkie moje przyjaciółki będą miały wspaniałych, wymarzonych facetów, to dlaczego nie jestem w stanie powiedzieć tego o sobie? No właśnie, dzisiaj stwierdziłam, że ja też Go znajdę. Bardzo przystojnego, zadbanego, przystojnego, inteligentnego, wychowanego, pracowitego, lubiącego podróże, ambitnego, szanującego mnie, szalonego i dziecinnego. Wydaje się być ideałem na pierwszy rzut oka, ale nim nie będzie. Będzie się ze mną kłócił, czasem na mnie krzyczał, dość często będzie obrażał się jak dziecko, ale będzie kochany mimo to. Będą takie dni, że nie będzie chciał mnie słuchać, że zostawi mnie całkiem samą w domu, a sam pójdzie do baru z kumplami albo na dyskotekę, gdziekolwiek. Ale będą też takie wieczory, w których odwoła wszystkie swoje plany, nie pójdzie na imprezę, zrezygnuje z oglądania długo wyczekiwanego meczu tylko dlatego, że będę miała zły humor. Zostanie w domu po prostu dlatego, żeby mnie przytulić, pocałować w czółko i posłuchać jak milczę.
Kiedyś z pewnością będę najszczęśliwszą kobietą na świecie. Wiem, gdzie chcę się znaleźć – pozostaje znaleźć najlepszą drogę. Niekoniecznie najkrótszą.
czwartek, 15 września 2011
I znowu wraca. Wszystko wraca. Było tak zajebiście dobrze, tak dobrze mi było z tym, jak jest i jak było. Ale nie. Zaczęło się niewinnie, od wspomnień nie tak odległych, bo w początku stycznia. Haha, dobra akcja, dobra. Fajne, śmieszne wspomnienia. Zero wtopy, wszystko poszło jak miało, tylko tak śmiesznie do tego doszło xD. Nie ważne. Te nagle wracające urywki z tamtego wydarzenia zaczynają się uspokajać, powoli przestaję je widzieć. Spokój na nowo, znów mogę cieszyć się teraźniejszością bez żadnego "ale". Ufff. Po szkole do domu. Dużo do nauki, do czytania od chuja, a czasu i chęci nie ma. No trudno, jest jak zwykle, z tym sobie poradzę. Jadę na angielski. Fajna rozmowa na początek, czuję, że idzie mi całkiem nieźle. Potem lekki upadek rzemiosła, ale wszystkiego można się nauczyć, nie taka straszna gramatyka jak mi się ona od zawsze wydaje, do czasu matury będę z niej zajebista jak nikt inny. I dostanę się na tą jebaną japonistykę. TYLKO JA SIĘ DOSTANĘ! No nic, po angielskim bieg na autobus, 4 minuty to trochę mało, ale dam radę, jestem w formie. Zdążyłam idealnie. Jestem mistrzem. Wracam do domu. Płyta Jamesa Blake'a się już ściągnęła, więc wrzucam do iTunes. I jest, uderzyło we mnie. To, czego mi wcale nie brakowało, za czym ani przez chwilę nie tęskniłam, czego nie wypatrywałam z niecierpliwością. W żadnym przypadku! No, ale stało się. Jest nostalgiczny, melancholijny i jakiś taki refleksyjny nastrój. Dobra, pójdę za tym, może zrodzi się coś miłego z tego, może w końcu przypomni mi się coś super, coś co za serce chwyta, bo takie było cudowne. Więc wchodzę w folder "Zdjęcia", żeby sobie pomóc. Niestety, wybieram nie ten, który powinnam, moja ręka i mózg wiodą mnie gdzie indziej. Więc przeglądam folder "wszystko inne", w którym zawsze znajdzie się coś zabawnego i zapomnianego. Odgrzebuję kawałki wspomnień, jeden po drugim, ale tylko po skrawku z każdego. I BUM! Tragedia. Tutaj skończyły się nadzieje na radosne zakończenie, muzyka wydaje się mówić: płacz, rozpaczaj, kładź się na podłogę i wij się ze smutku ty nędzna i nikomu nieprzydatna idiotko! Mózg się nie sprzecza, serce ściska. Niemiłe impulsy wspomnień wspaniałych, lecz jakby niedokończonych wracają, każdy ich strzępek, który wędruje do mózgu urywa strzępek serca, albo duszy, nie wiem. Powoli czuję jak robię się pusta, oczy zachodzą mgłą, głowa zaczyna boleć od niechcianych myśli. Wpadłam. Wiem, że do końca dnia, aż nie wstanę rano, nie wyrwę się z takiego humoru. Mam przejebane, bo matematyka czeka. I historia czeka. I chyba się obie nie doczekają. Damn. Jedyne co się doczeka to "Sklepy cynamonowe" Brunona Schultza, wspaniały świat niebytu i nierealności, który kocham całą sobą i w którym mogłabym zacząć żyć w każdym momencie swojego życia. W nieistniejącym świecie, wykreowanym tak, jak tylko bym chciała. Cóż za utopia...
Żegnam, lekko zdepresowana i ciekawa jak rozwinie się mój nastrój.
Żegnam, lekko zdepresowana i ciekawa jak rozwinie się mój nastrój.
Subskrybuj:
Posty (Atom)