Znowu. Po raz kolejny - setny, czy tysięczny - nie mam już pojęcia. Dzień męczący jak prawie żaden inny, dzień bez wytchnienia, bez sekundy wolności, pustej głowy i odpoczynku. Bieg wspaniałej rzeki przemyśleń przybrał na sile i męczy mnie, dręczy, nie daje mi spokoju. Każda myśl jakby pojawiała się jedynie na sekundę w mojej głowie po czym płynęła dalej będąc zastąpioną przez następną i następną i następną... 7h snu a jakby nie było ich wcale, bo przecież czas spania wcale nie jest od tego żeby odpocząć, ale od wyświetlania różnorodnych, chorych obrazów i projekcji w mojej głowie. 7h intensywnej pracy mojego mózgu nad doskonale ułożonymi krajobrazami, niezwykłymi wydarzeniami, krótko mówiąc: wyobraźnia ma się dobrze, jest w formie. Bo przecież wcale nie szłam spać z nadzieją, że w tych biernych godzinach życia znajdę wyciszenie, harmonię i poczucie stabilizacji, wcale nie.....
Nie umiem uciszyć myśli, nie umiem zatrzymać tej pędzącej rzeki wyobrażeń, przemyśleń, prób zrozumienia, wytłumaczenia sobie niektórych rzeczy i w końcu znalezienia jakichkolwiek rozwiązań, nie umiem nie słuchać tych wszystkich wypowiedzianych i niewypowiedzianych słów, które szepczą w mojej głowie, mówią mi raz mądre, raz niedorzeczne rzeczy, raz martwiące, raz rozbawiające.
I do tego ogromna niemoc, niechęć i zażenowanie. Czuję wielką ochotę usiąść, pouczyć się japońskiego, coś w końcu zrozumieć, ale nie. Jak tylko otwieram podręcznik lub wyciągam jakieś materiały i próbuję się na tym skupić, zrozumieć, w mojej głowie pojawia się głos mówiący "nie dasz rady", "to cię przerasta", "nawet jeśli teraz rozumiesz to później i tak pojawi się coś, czego już się nie będziesz w stanie nauczyć". I od razu ochota mija, mam ochotę sobie odpuścić, powiedzieć "tak, to prawda, nie dam rady", "to rzeczywiście nie dla mnie", "z pewnością jestem zbyt głupia, żeby się tego nauczyć"... I wszystko może dałoby się pokonać, wygrać z ciemnymi myślami i tą słabą, znienawidzoną częścią mnie, gdyby nie pojawiające się wspomnienie ostatniego testu. Tak banalnego, tak prostego i zawierającego takie totalne podstawy, że powinnam napisać go na 100%. Tymczasem jak zwykle zjebałam. Najprostsze rzeczy wyleciały mi z głowy, to, czego byłam pewna, że umiem okazało się przeszkodą nie do przejścia. Zjebałam na całej linii, zawiodłam siebie. Najgorsze co może być... Mam ochotę pierdolić te studia, nie kompromitować się więcej, nie widzieć smutnej miny senseia. Żal mi siebie. Skoro nie potrafię ogarnąć najprostszych rzeczy to jak mam poradzić sobie później?... Muszę przemyśleć, czy wolę zawieść się na sobie tylko jeszcze jeden raz, ale niezapomniany i rzutujący na całą moją przyszłość, czy znosić te, zbyt częste, ale mniejsze porażki, porażki, o których w przyszłości będę mogła zapomnieć - zakładając, że ostatecznie uda mi się osiągnąć sukces. Logika podpowiada, że trzeba się wziąć w garść i pokazać na co tak naprawdę mnie stać. Przecież nie ma rzeczy niemożliwych, nie ma takich, których nie da się zrobić. A może jednak tym razem mierzę zbyt wysoko?...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz