Końcówka czerwca, dzień przed wynikami matury, ciało i umysł balansujące na granicy między totalnym rozpadem emocjonalnym i psychicznym, a murem obojętności odgradzającym mnie od wszystkich uczuć - zarówno tych pozytywnych jak i nie. Pogoda dalej nieprzewidywalna, tzw. "w kratkę". Nastoje dalej zmieniające się z podobną częstotliwością. Do całej mikstury jakoś dodała się niezbywalna i przygniatająca do ziemi świadomość, że nic się nie zmienia, że pomimo wspaniałych przyjaciół i rodziny wciąż jestem samotna. W dodatku samotnością, którą zażegnać może jedna osoba i to nie byle jaka. Recepta na szczęście prosta, niestety tylko z pozoru. A może po prostu jestem wyjątkiem od reguły, może dla mnie wcale nie wynaleziono jeszcze lekarstwa... Może moim przeznaczeniem jest umrzeć z samotności - generalnie każdy na coś umiera, więc dlaczego nie na to?...
Brak obiektu przyspieszającego krążenie i powodującego uśmiech chyba zażegnany. Jak zwykle mierzę niestety zbyt wysoko, zbyt daleko, zbyt nierealnie. Z drugiej strony czy pójście na skróty i "branie tego, co jest" nie dowodzi o rezygnacji z marzeń i poddaniu się? Nie jest osobistym upadkiem dumy i honoru, nie jest potwierdzeniem, że nie jest się wartym "czegoś więcej"? Choćbym miała czekać jeszcze 2, 5 czy nawet 10 lat - nie chcę iść na kompromis, nie chcę odpuścić! Chcę dostać to, na co zasługuję. Jeżeli skończę sama będzie to jedynie dowód na to, że ceniłam siebie wyżej niż byłam warta - o ile można człowieka "wycenić"...
Tym razem mierzę o wiele ambitniej niż kiedykolwiek wcześniej.